Ta sama półka, niestety

Fot. Mateusz Kostrzewa/legia.com

Legia pokonała w Warszawie Florę Tallin 2:1 w pierwszym meczu drugiej rundy kwalifikacji do Ligi Mistrzów. Wynik naprawdę znakomity. I tylko wynik.

To miał być jeden z meczów, w których słabi goście przyjeżdżają do silniejszego rywala, by jak najniżej przegrać. Taki scenariusz kreśliły rodzime media. Legia miała spokojnie awansować do trzeciej rundy. Nie wdając się w szczegóły zawiłości regulaminowych, gdyby do niej rzeczywiście awansowała, miałaby już pewny udział w fazie grupowej jednego z trzech europejskich pucharów.

Po wyeliminowaniu norweskiego Bodo/Glimt, Legia trafiła na mistrza Estonii przedstawianego jako słabszy przeciwnik od Norwegów. Oczywiście w teorii, którą od razu starał się zburzyć trener Czesław Michniewicz. Twierdził, że Flora wcale nie jest słabsza, tylko gra inaczej. Nie sądzę, by ktoś go posłuchał i potraktował poważnie, skoro tuż przed meczem słyszałem opinie, że Legia ma po prostu wyjść i zrobić swoje. Bo nie ma innej opcji niż awans do trzeciej rundy!

Zwolennicy takiej teorii po trzech minutach dostali mocny argument do ręki. Bartosz Kapustka po rajdzie przez ponad pół boiska dał swojej drużynie prowadzenie. Estończycy mogli go zatrzymać jeszcze daleko przed polem karnym, ale ryzykując żółtą kartkę za faul. Ryzyka nie podjęli, więc zapłacili za to stratą bramki.

Czy mecz mógł się lepiej zacząć? Po tym, co działo się później, może warto doprecyzować pytanie – lepiej dla kogo? Na piłkarzy z Estonii stracona bramka podziałała otrzeźwiająco. Zamiast się przestraszyć i pozwolić sobie wbić kolejne, zaczęli grać coraz odważniej, momentami nawet potrafili zdominować Legię. 

W składzie Floty pojawiło się aż czterech graczy wcześniej występujących w polskiej lidze: Konstantin Vassiljev, Henrik Ojamaa, Sergei Zenjov i Ken Kallaste. Vassiljev, który w sierpniu skończy 37-letni, udowodnił, że lepiej mądrze stać, niż głupio biegać. Przemieszcza się bowiem po boisku w sposób oszczędny, ale za to wszystko widzi i potrafi zagrać piłką „na nos”. Z kolei Ojamaa, były zawodnik Legii, którego pozbyto się kiedyś z Warszawy z ulgą, wypracował bramkową akcję zamienioną na gola przez Rauno Sappinena. To z kolei najlepszy strzelec estońskiej drużyny i właśnie jego przed meczem obawiano się najbardziej. Pokazał, że słusznie.

Flora w pełni zasłużyła na wyrównanie. Była bowiem równorzędnym rywalem dla Legii. Rywalem z tej samej półki. I to jest chyba najsmutniejsza refleksja. Tłumaczenie wszystkiego kontuzją Bartosza Kapustki już na początku meczu, gdy po strzelonej bramce musiał zejść z boiska, byłoby uproszczeniem.

Mistrz Estonii, czyli drużyna z kraju absolutnych peryferii piłkarskiej Europy, przyjechała do Warszawy i pokazała, że nie tylko nikogo się nie boi, ale potrafi sama prowadzić grę, a nawet chwilami uniemożliwić gospodarzom wyjście z własnej połowy. Niech to będzie temat do zastanowienia dla tych, którzy po kolejnym niepowodzeniu polskich drużyn w europejskich pucharach mają ochotę pisać/mówić o kolejnej kompromitacji, wstydzie czy hańbie. Niestety miejsce Polski na dnie trzeciej dziesiątki klubowego rankingu UEFA z pewnością nie jest przypadkowe.

Na koniec jednak coś optymistycznego! W doliczonym czasie gry Legia zdobyła zwycięską bramkę. A sztuką jest wygrać mecz, gdy z jego przebiegu na to zwycięstwo niekoniecznie w sposób oczywisty się zasługuje. Dlatego ten wynik uważam za znakomity. Drużyna Michniewicza, po dwóch wygranych z Bodo/Glimt, w trzecim kolejnym pucharowym meczu w tym sezonie uzyskała wynik lepszy od prezentowanej gry. Dlatego mam nadzieję, że w rewanżu w przyszłym tygodniu w Tallinie będzie tak samo, czyli znów okaże się skuteczna i zakończy go awansem do trzeciej rundy kwalifikacji Ligi Mistrzów.

▬ ▬ ● ▬