Tahiti da się lubić!

Fot. Trafnie.eu

Rzadko się zdarza, by jedna drużyna sprawiła drugiej tęgie lanie, a po meczu piłkarze obu byli zadowoleni. A właśnie taki odbył się w Łodzi.

Odbył się w ramach mistrzostw świata do lat dwudziestu, a wystąpiły w min reprezentacje Polski i Tahiti. To był drugi mecz drużyny Jacka Magiery w grupie. Jedni prognozowali łatwe zwycięstwo nad egzotycznym rywalem, nawiązując do wyniku 7:0 w finałach (dorosłych) mistrzostw świata sprzed czterdziestu pięciu lat z przeciwnikiem o podobnej nazwie – Haiti.

Złośliwcy twierdzili dla kontrastu, że reprezentacja Tahiti za sprawą polskiej drużyny przejdzie do historii młodzieżowych mistrzostw, bowiem zdobędzie w nich pierwszą bramkę. Nie zdobyła, choć niestety była tego bliska. Pod koniec meczu ambitni piłkarze z Oceanii przejęli nawet na kilka minut inicjatywę, co przyznał obiektywnie trener Magiera.

Ich napastnik Tutehau Tufariua mógł strzelić bramkę, czego nie zrobił tylko dzięki przytomnej interwencji Radosława Majeckiego. Był tym faktem wręcz zrozpaczony, bo miałby się czym pochwalić. Długo musiał go pocieszać jeden z kolegów.

Poza tym mecz miał jednostronny przebieg. Polacy wygrali 5:0, a kolejne akcje odbywały się pod hasłem – kiedy padnie kolejna bramka? Czyli przewidywana powtórka sprzed lat z pogromu Haiti była bliska realizacji.

Należy więc cieszyć się ze zwycięstwa, ale wyciąganie zbyt daleko idących wniosków byłoby szaleństwem. Nawet na tle słabiutkich Tahitańczyków młodym rodakom zdarzało się wiele błędów, niecelnych zagrań wręcz trudnych do wytłumaczenia. Bo teoretycznie, prowadząc i mając szansę na podwyższenie prowadzenia, powinni grać w rywalami w „dziada”, a czasami zamiast tego posyłali na przykład piłkę w aut.

Usłyszałem kilka zachwytów nad występem siedemnastoletniego Nicoli Zalewskiego z AS Roma, który wyszedł w podstawowym składzie. Że szybki, że zwrotny, że ma „pokrętło” w nodze, że dużo widzi na boisku, jednym słowem już prawie nowa gwiazda polskiej piłki.

Fajnie że zdobył bezcenne doświadczenia grając na mistrzostwach świata ze starszymi o trzy lata zawodnikami. Ale litości! Na tle Tahitańczyków ja też wypadłbym w miarę obiecująco, gdyby odjąć mi lat i nakazać parę treningów. Dajmy dzieciakowi najpierw jeszcze trochę pograć, niech nabiera doświadczenia, niech się rozwija. Może naprawdę coś z niego będzie? Ale do tego droga daleka.

Na razie po meczu z Tahiti warto zapamiętać zdanie wypowiedziane przez Dominika Steczyka (dwie bramki plus asysta), że zwycięstwo dało zawodnikom ważny impuls przed decydującym środowym starciem w grupie z Senegalem.

Kierując się logiką Polacy nie powinni mieć w nim szans, w czym właśnie upatruję ich… szansy. Bo w piłce dwa plus dwa rzadko daje cztery. A przecież Senegal ograł w niedzielę Kolumbię, która wcześniej zlała naszych orłów. Trzeba wyjść i walczyć. Zobaczymy jak będzie.

Na koniec jeszcze słowo o Tahitańczykach. Po meczu spacerowali po murawie dziękując kibicom brawami, przybijali z nimi „piątki”. W rewanżu ci urządzili im prawdziwą owację, skandując:

„Tahiti, Tahiti, Tahiti...”

Jeden rzucił rezerwowemu bramkarzowi Tavaearai Tamatai polski szalik. Ten trzymając go nad głową szedł wzdłuż trybun pozując fotoreporterom do zdjęć. Na pewno dla wielu gości z Oceanii będzie to jeden z najbardziej pamiętnych momentów w karierze. Biorąc pod uwagę ich piłkarskie możliwości i umiejętności, nie sądzę, by coś znaczącego jeszcze w tej karierze osiągnęli.

I jak tu nie lubić Tahiti? Dali się ograć 5:0 i na dodatek wychodzili szczęśliwi ze stadionu.

▬ ▬ ● ▬