Teraz pali się murawa

Fot. Trafnie.eu

Reprezentacja Polski zremisowała 1:1 z Holandią w Warszawie w meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata. Choć mecze były dwa, niestety…

Gdy w rodzimych mediach ów mecz był intensywnie zapowiadany, znalazłem taki fragment (za: przegladsportowy.onet.pl):

„Ofensywnie, bez chowania się za podwójną gardą i z wiarą w zwycięstwo — tak ma zagrać reprezentacja Polski przeciwko Holandii. To będzie zupełna zmiana koncepcji w porównaniu do poprzedniego meczu z Oranje. Akcent na ofensywę ma zostać przeniesiony nie tylko z powodu problemów z defensywą. Takie rozwiązanie Jan Urban sygnalizował już po październikowym meczu z Litwą”.

Zawsze mnie takie podejście bawi, bo przypomina, na przykład, rozważania co zjemy na obiad – schabowego czy mielonego? Jakby nasza decyzja zależała tylko od tego niewinnego wyboru. A przecież porywanie się na ofensywny styl, do którego tak namawiano wielokrotnie, choćby przy całej histerii rozpętanej po mistrzostwach świata w Katarze, powinno się wiązać z posiadaniem odpowiedniego potencjału. Bo tylko wtedy można wdrożyć tak ambitny i widowiskowy planem gry na silnego rywala, jakim ciągle jest Holandia.

Na szczęście Jan Urban jest zbyt rozsądnym selekcjonerem, więc posłał do boju „tak defensywnie grającą drużynę jak Polska”, jak to po meczu określił trener Holendrów Ronald Koeman. Ale od razu dodał, że ta „czai się do kontrataku”, bo „w tym jest jej jakość”. Właśnie takich argumentów użył tłumacząc się intensywnie holenderskim dziennikarzom na pomeczowej konferencji prasowej, dlaczego piątka jego obrońców dała się ograć dwójce Polaków?

Bo ci rzeczywiście pokazali jakość pod koniec pierwszej połowy, gdy do prostopadłego podania Roberta Lewandowskiego wystartował Jakub Kamiński i po przebiegnięciu z piłką kilkudziesięciu metrów posłał ją do siatki dając Polsce prowadzenie. Urban chwalił zdobywcę gola zauważając, że w podobnej sytuacji w meczu z Finlandią trafił piłką w bramkarza, a teraz, już z dużym spokojem, strzelił obok niego. Ale przyznał też, że mocno zabolała go sytuacja tuż po przerwie, w której Holendrzy wyrównali:

„Już przed pierwszym meczem z nimi zwracaliśmy uwagę na ich silne strony, między innymi na dośrodkowania [Cody’ego] Gakpo na dalszy słupek”.

Bo właśnie taka akcja zakończyła się powodzeniem, gdy piłkę do bramki strzeżonej przez Kamila Grabarę dobił Memphis Depay. I trzeba przyznać, że była to jedna z nielicznych sytuacji, stworzonych przez Holendrów, choć mieli wyraźną przewagę w rozgrywaniu piłki, jednak niewiele z tego wynikał, co świadczy o skuteczności gry Polaków w obronie.

Urban był zadowolony z postawy swoich piłkarzy przyznając, że pokazali więcej dobrych momentów, potrafili dłużej utrzymywać się przy piłce, niż w pierwszym meczu z tym samym rywalem przed dwoma miesiącami w Rotterdamie, też zakończonym remisem 1:1. To trzeźwe spojrzenie na boiskowe wydarzenia i trzeba się z nim w tej ocenie zgodzić. 

Niestety w piątkowy wieczór w Warszawie, poza meczem na murawie, rozgrywany był także drugi na trybunach. Po mniej więcej godzinie z sektora za jedną z bramek poleciały na murawę race. Sędzia był zmuszony na kilka minut przerwać grę, a wtedy słychać było przyśpiewkę:

„Miała być oprawa, teraz pali się murawa”.

To była zemsta, ponieważ ochrona nie zgodziła się na przygotowaną przez kibiców oprawę, której głównym elementem była wielka sektorówka na trybunach. Gdy tej zemsty dokonali, wyszli z sektorów za bramką.

Miało być tak pięknie, a, biorąc pod uwagę całokształt wrażeń, niestety wyszło jak zwykle. Jak w polskiej piłce coś się polepszy na boisku, to się popieprzy na trybunach.

▬ ▬ ● ▬