Trzy punkty po klapsach od mamy

Fot. Trafnie.eu

Czy mecz rozgrywany w rundzie jesiennej może być meczem sezonu? Okazuje się, że w polskiej Ekstraklasie nie ma rzeczy niemożliwych.

Chodzi o niedzielny mecz Legii Warszawa z Lechią Gdańsk. Tyle się o nim naczytałem jeszcze zanim się rozpoczął, że zacząłem się zastanawiać, czy jest szansa, bym się nie rozczarował. Po prostu mógł nastąpić najzwyklejszy przerost teorii nad praktyką.

Nieszczęścia Legii zaczęły się od zatrudnienia Besnika Hasiego. Tak twierdzi Marek Jóźwiak, kiedyś piłkarz, a następnie dyrektor sportowy warszawskiego klubu, dziś szef skautingu w Lechii.

Nieszczęścia Lechii zaczęły się od zaordynowania piłkarzom większej dawki treningów przez byłego już szkoleniowca Piotra Nowaka. Dlatego mają teraz gorsze wyniki badań wydolnościowych niż przed rokiem. Taką tezę znalazłem na: przegladsportowy.pl. Już obwieszczający ją tytuł był jednoznaczny: „Amerykański koszmar Lechii”. Miała trenować jak reprezentacja Stanów Zjednoczonych pod wodzą Bruce'a Areny. A ta reprezentacja właśnie w fatalnym stylu przegrała eliminacje do finałów mistrzostw świata.

Obie drużyny mają nowych trenerów. Ten w Legii, Romeo Jozak, okazał się najgorszy w jej historii, przynajmniej najnowszej. Odkąd przyznawane są trzy punkty za zwycięstwo w lidze, nikt nie zanotował tak słabego początku, czyli jedno zwycięstwo w trzech pierwszych meczach. A sam mówił przecież, że chce cztery pierwsze wygrać.

Choć za długo nie popracował, już zdążył zrazić do siebie piłkarzy, mówiąc po przegranym meczu z Lechem, że czuje się przez nich zdradzony. Do tego podobno zachował się zupełnie obojętnie, gdy po powrocie z Poznania kibice tłukli na parkingu jego piłkarzy (za: przegladsportowy.pl):

„Trener stał i się biernie przyglądał”.

Na ostatniej konferencji przed meczem Jozak wsparł się nawet własną… mamą:

„Moi piłkarze to wspaniali zawodnicy, którzy kochają ten klub i chcą dla niego walczyć. Kiedy byłem dzieckiem moja mama kilka razy dała mi klapsa. Ale znacznie częściej podawała mi rękę. Klapsy nie znaczyły, że mnie nie kocha, ale, że chce mnie czegoś nauczyć. Tak samo jak z rodziną jest z piłkarzami – owszem, zdarzają się „klapsy”, ale znacznie częściej ci faceci zasługują na podawanie im pomocnej ręki”.

W Legii nazbierało się w ciągu kilkunastu ostatnich dni tyle kwasów, co w kilku innych klubach Ekstraklasy razem wziętych przez cały sezon. Naprzeciwko niej miała w niedzielny wieczór stanąć Lechia, teoretycznie ciągle z wielkimi ambicjami na grę w Europie, ale miejscem tuż nad strefą spadkową. Dlatego ich starcie anonsowano jako „mecz sezonu”. Czy słusznie?

Gdy się już odbył pewnie za chwilę pojawi się kolejny tytuł, że sezon dopiero się zaczyna. Tabela się bowiem spłaszczyła. Legia ma zaledwie trzy punkty straty do trzech liderujących drużyn – Lecha, Górnika i Zagłębia. Czyli tyle, ile zdobyła w niedzielę wygrywając z Lechią 1:0, z czego zadowolony był głównie trener Jozak:

„Zdobyliśmy trzy punkty, bo zapracowaliśmy na to umysłem, mięśniami i sercem. Powiedzieliśmy sobie przed meczem, że to nie będzie mecz jedenastu piłkarzy ani osiemnastu, tylko jednej drużyny”.

Jeśli ktoś nie wyłączył umysłu musiał zauważyć, że Legia wygrała mecz, który mogła zremisować. Nawet powinna, ale to już nie jej problem, tylko Lechii. Tak śmiało poczynała sobie w Warszawie, że w drugiej połowie zupełnie zdominowała gospodarzy. Ale jak przytomnie zauważył jej trener Adam Owen, trudno liczyć na zdobycie punktów, skoro nie wykorzystuje się bramkowych sytuacji.

„Potrzebowaliśmy tego zwycięstwa - ono pomoże nam wrócić na właściwe tory” - stwierdził Jozak, który chwalił wszystkich, także rywali - „to świetna drużyna, ze świetnymi piłkarzami”.

I dodał:

„Oczywiście, w naszej grze jest jeszcze sporo do poprawy, ale ja już widzę, że robimy postępy. Widzę światło w tunelu”.

To chyba na razie najważniejsza refleksja po starciu nazywanym na wyrost „meczem sezonu”.

▬ ▬ ● ▬