W cieniu pani Vanakorn

Fot. trafnie.eu

Zimowe igrzyska olimpijskie mają swoją siłę. Szczególnie w kraju, który zdobył aż cztery złote medale. Pewnie dlatego Liga Mistrzów powróciła raczej po cichu.

We wtorek nawet Lionel Messi znalazł się w cieniu pani Vanakorn. W slalomie gigancie pod takim nazwiskiem wystartowała słynna brytyjska skrzypaczka  Vanessa Mae, reprezentująca Tajlandię, kraj pochodzenia swego ojca. Baron Pierre de Coubertin, twórca nowożytnych igrzysk, gdyby żył z pewnością z radością założyłby jej na głowę wieniec laurowy. Vanakorn (Mae) stanowi bowiem chodzącą ilustrację jego idei olimpizmu – liczy się przede wszystkim udział.

Zajęła oczywiście ostatnie miejsce, ze stratą ponad pięćdziesięciu sekund (wieczność!) do zwyciężczyni. Była jednak niezwykle dumna, że ukończyła konkurencję. Bo teoretycznie wyprzedziła ponad dwadzieścia zawodniczek, które wypadły z trasy i nie ukończyły zawodów.

Chyba za bardzo się zapatrzyłem na występ skrzypaczki-narciarki, więc wydawało mi się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Tym bardziej, że wcale nie były takie zupełnie niemożliwe.     

Szczególnie podniecał mnie pojedynek Manchesteru City z Barceloną. Anonsowano go jako spotkanie drużyn rozstrzeliwujących rywali w tym sezonie. City zdobyło 117 bramek, Barca 111. W meczu między nimi padły dwie kolejne, choć nie do tej bramki, co chciałem.

Zawsze dobrze życzę drużynom stanowiącym nową siłę w jakiś rozgrywkach. Manchester City w Lidze Mistrzów nie odegrał dotychczas żadnej znaczącej roli. No to sobie wymyśliłem, że gdyby ograł Barcelonę, zrobiłoby się naprawdę ciekawie. Porażka 0:2 na własnym stadionie przekreśla w praktyce jego szanse na awans. Zrzucanie całej winy na sędziego (karny za faul, który rzekomo był przed polem karnym, plus czerwona kartka) jest żałosne. Fakty są oczywiste - za wcześnie, by Man City rządził Ligą Mistrzów. Na pewno nie w tym sezonie. Może gdyby grał Sergio Agüero miałby na to jakieś szanse. Ale jeśli kontuzja jednej gwiazdy przekreśla te szanse – jeszcze nie czas na triumfy.  

Widać to dobitnie na przykładzie Bayernu Monachium. Nie miał w składzie największej gwiazdy, Francka Ribéry’ego, ale nikomu go nie brakowało. Nie dziwi więc pewne zwycięstwo 2:0 w Londynie z Arsenalem. W drugiej połowie gospodarzom udało się nawet kilka razy przekroczyć linię środkową. I nie ma w tym stwierdzeniu żadnej złośliwości. Z pewnością na przebiegu gry zaważyła czerwona kartka dla Wojciecha Szczęsnego. Jednak próba tłumaczenia tym wszystkiego byłaby śmieszna. Taki sam wynik i takie same wnioski jak z pojedynku Manchesteru City z Barceloną – dla angielskiej drużyny jeszcze za wcześnie, by rządziła w Lidze Mistrzów.

Wrócę do teorii o „nowej sile w rozgrywkach”, wpływającej na ich uatrakcyjnienie. Moje nadzieje zawiódł Man City, ale na prymusów wyrosły Paris St-Germain i Atletico Madryt. Pierwsi rozgnietli na miazgę Bayer Leverkusen, w barwach którego nie wystąpił Sebastian Boenisch. To akurat niespecjalnie powinno dziwić, bo rzadko podnosi się z ławki w Bundeslidze. We wtorek nie podniósł się z niej także w Lidze Mistrzów. Może i lepiej, bo nie bardzo miałby się czym chwalić. Trzej zmiennicy w drużynie Bayeru wchodzili na boisko gdy było już 0:3. Taką strzelaninę urządzili w Leverkusen goście, dokładając jeszcze czwartą bramkę pod koniec meczu. Paris SG to już na pewno nowa siła w Lidze Mistrzów. Czy Atletico też? Może jeszcze nie na taką skalę, ale ograć Milan na San Siro, nawet skromnie 1:0, nigdy łatwo nie było i nie jest. 

Nie pamiętam (częściowej) kolejki Ligi Mistrzów, by wszystkie mecze zakończyły się zwycięstwami gości, a gospodarze nie zdobyli nawet bramki. Wyniki emocji w rewanżu raczej nie gwarantują. Gwarantują za to, że zwycięskie drużyny także w kolejnej rundzie mają szansę coś ugrać.  

▬ ▬ ● ▬