Wesele zamiast pogrzebu

Fot. Trafnie.eu

Horror ze Szkocją na Hampden Park okazał się dla mnie pouczający z kilku powodów. Nie chodzi jednak w najmniejszym stopniu o sprawy czysto piłkarskie.

Gdyby ktoś przeoczył wspomniane wydarzenie, informuję, że mecz zakończył się wynikiem 2:2. Obie bramki dla Polaków zdobył Robert Lewandowki - już w trzeciej i ostatniej minucie doliczonego czasu gry! Właściwie ostatniej sekundzie, bo sędzia spotkania już nie wznowił.

To był jeden z powodów, z którym nie mógł się pogodzić trener Szkotów Gordon Strachan. Sala konferencyjna na Hampden Park nazywa się Auditorium, bo rzeczywiście wygląda jak audytorium na jakimś uniwersytecie. Jedna z największych jakie widziałem na piłkarskich stadionach.

Strachan był bardzo przybity. Na początku wspomniał kilka razy o olbrzymim rozczarowaniu. Biorąc pod uwagę dramatyczne okoliczności w jakich jego drużyna straciła ostatecznie szansę na awans, takie określenie jest w pełni zrozumiałe. Zrozumiałem jeszcze słowa, że nie potrafi sobie przypomnieć straconej bramki w ostatniej sekundzie meczu. Tylko tyle.

Pan trener usiadł daleko od mikrofonu, a mówił dość cicho. Mimo, że zająłem miejsce w jednym z pierwszych rzędów, niewiele potrafiłem pojąć z jego szkockiego akcentu. Do tego nie było tłumacza, co przy tej randze meczu, należy uznać za skandal. Ale czy na pewno?

Jeden z angielskich dziennikarzy wytłumaczył mi, o co chodzi:

„Jak Szkocja przegrywa, należy mówić jak najciszej i z jak najmocniejszym akcentem, żeby nie dało się za dużo zrozumieć. Kenny Dalglish już dawno tak uczył...”

Na pewno wiedział, co mówi, bo z reprezentacją Szkocji jako piłkarz trochę naprzegrywał. To był pierwszy pouczający wniosek jaki mogłem wyciągnąć po meczu na Hampden Park.

Druga scenka, w strefie udzielania wywiadów. Swój występ ocenił Kamil Grosicki. Zawalił przy drugiej bramce dla Szkotów, tracąc piłkę w środku boiska. Poszła konta i stało się. Często zawodnicy w takich sytuacjach używają wszystkich argumentów, by zakłamać fakty – trawa była nierówna, sędzia nie zauważył faulu na zawodniku, z perspektywy boiska wyglądało to zupełnie inaczej itp., itd.

A Grosicki bez żadnego ściemniania stwierdził:

„Biorę odpowiedzialność za drugą straconą bramkę na siebie”.

Dostał pytanie wspierające, że zaliczył przecież asystę przy decydującym trafieniu dla Polski, gdy dośrodkował piłkę. Jednak zamiast chwycić się koła ratunkowego, przyznał:

„Wrzutka w moim wykonaniu była zła. Ale na górze chyba ktoś nade mną czuwa. Bo piłka gdzieś tam przeszła, poodbijała się i Robert strzelił bramkę”.

Wniosek drugi po meczu w Glasgow jest więc bardzo budujący – piłkarze (jak chcą!) potrafią mieć do siebie wielki dystans. Niektórzy nie mają go nigdy za grosz, ale „Grosik” ma go aż nadto. Brawo, zaimponowałeś mi chłopie.

I scenka trzecia. Wracałem po meczu pociągiem ze stadionu do centrum Glasgow. Gdybym nie był na stadionie, pomyślałbym, że Szkoci właśnie wywalczyli awans na EURO. Pociąg jechał tylko dziesięć minut, ale wystarczyło, by rozhuśtać atmosferę na całego. Zaczęły się chóralne śpiewy w szampańskiej atmosferze. Czyli wesele zamiast pogrzebu. Oceńcie zresztą sami patrząc na zdjęcie.

Wniosek trzeci po czwartkowej wizycie na Hampden Park – na piłce nożnej świat się nie kończy. Mam nadzieję, że nie będzie go trzeba wprowadzać w życie w niedzielę po meczu z Irlandią w Warszawie.

▬ ▬ ● ▬