Wreszcie oni, nie my

Fot. Trafnie.eu

Śledziłem w środę dwa mecze polskich drużyn. Jeden przegrany jeszcze przed wyjściem na boisko. Drugi odwrotnie. Na szczęście ten drugi znacznie ważniejszy.

Najpierw transmisja z Wrocławia, gdzie zawitała na moment Borussia Dortmund i to nie w najsilniejszym składzie. Niby mecz towarzyski, ale piłkarze Śląska niekoniecznie czekali na niego ze spokojem. Przeczytałem wywiad w onet.pl z Sebastianem Milą, a w nim taki fragment:

„Kompromitację przeżywałem z Sevillą, Hannoverem i innymi przeciwnikami, więc jest ona wkalkulowana. Mam nadzieję, że jednak jej nie będzie. Traktujemy ten sparing jako lekcję i wnioski chcemy wykorzystać w występach ligowych”.

Już wiedziałem jaki może być wynik. Nie wiedziałem tylko jaka będzie gra. Jeśli drużyna ląduje dwie godziny przed meczem, to znaczy, że nie traktuje go zbyt poważnie. Ale na szacunek trzeba zapracować. W piłce nożnej najprościej – wynikami. Wystarczy spojrzeć na te polskich drużyn w ostatnich latach, by zrozumieć dlaczego ich ojczyzna jest traktowana jak głęboka prowincja.

Dlatego trzeba wybierać – albo dostać pół Borussii, do tego w biegu, albo żadnej. Sądząc z frekwencji na stadionie we Wrocławiu, około 34 tysiące widzów, ta pierwsza opcja została zaakceptowana bez najmniejszych sprzeciwów. Wynik chyba mniej, bo goście wygrali 3:0.

Wynik nie mówi wszystkiego. Borussia, jeszcze nie w optymalnym składzie (brak reprezentantów Niemiec – mistrzów świata) i do tego po ciężkim obozie przygotowawczym, nie pozwoliła Śląskowi dosłownie na nic. Gdy zaczynała grać pressingiem, gospodarze nie potrafili wyprowadzić piłki poza środkową linię. Szybko przestałem się dziwić dlaczego goście wylądowali dwie godziny przed meczem...

Tylko dla Piszczka i Błaszczykowskiego ta wyprawa miała jakiś dodatkowy smak. Ten drugi wystąpił nawet kilka minut w końcówce po długiej rehabilitacji związanej z kontuzją kolana. Został przywitany brawami, podobnie jak Piszczek, gdy w drugiej połowie opuszczał boisko. Obaj więc wizytę w ojczyźnie, nawet kilkugodzinną, wspominać będą z przyjemnością.

Po Śląsku przyszedł czas na Legię w Lidze Mistrzów. Wiadomo, mecz bez transmisji, a ja w ojczyźnie, nie w Szkocji, więc zacząłem go rozgrywać w wyobraźni. Na początek porządna rozgrzewka. Zadbał o to Radosław Cierzniak. Usłyszałem jak w internecie korespondent „Przeglądu Sportowego” opowiedział jaki wynik typuje polski bramkarz Dundee United. Stwierdził, że trzyma z Łukaszem Załuską (nasz rezerwowy orzeł z Glasgow), więc obstawia 4:0 dla Celtiku.

Musiałem wziąć coś na uspokojenie, bo tak mi się trząsł brzuch ze śmiechu... Koleżko, od razu złóż wniosek o obywatelstwo, niedługo Szkocja może uzyskać niepodległość. Masz szansę być pierwszy.

Obstawiałem ostrożnie – jak będzie 0:0 do przerwy, nic już Legii awansu nie odbierze. Gdy Żyro strzelił na 1:0, zrobiłem się łapczywy. Pomyślałem, że poczuli krew i w drugiej połowie ich dobiją, bo Celtic dramatycznie słaby. Dobili, Kucharczyk strzelił na 2:0. Brawo! Ale najważniejsze, że poczuli krew już w pierwszym meczu w Warszawie. Dwie bramki zdobyte wtedy w końcówce były decydujące, dawały komfort przed rewanżem.

Jak to miło pomyśleć, co teraz muszą myśleć piłkarze, trenerzy i kibice Celtiku? Wreszcie oni, nie my...

▬ ▬ ● ▬