Wyszło jak zwykle

Fot. Valeriy Taemnickiy

Niestety cud się nie zdarzył. Polska przegrała w Charkowie z Ukraina 0:1 i po raz drugi z rzędu nie zagra w finałach mistrzostw świata.

Wcale nie trzeba było wierzyć w cuda. Wystarczyło tylko być bardziej skutecznym i mecz mógł zakończyć się zwycięstwem Polaków. Ale „tylko” robi kolosalną różnicę. Gdyby Arjen Robben był skuteczniejszy, Holandia ograłaby Hiszpanię i została przed trzema laty mistrzem świata. Lepsza skuteczność Anglików na Wembley w 1973 roku i nie byłoby srebrnej drużyny Kazimierza Górskiego na mistrzostwach w Niemczech. Można by tak wymieniać bez końca. Tylko po co? Może lepiej posłuchać co powiedział po meczu strasznie rozgoryczony Robert Lewandowski (sam miał świetną okazję do zdobycia bramki):

„Chciałbym, żebyśmy wreszcie wygrywali, choćby po 1:0, styl nie miałby znaczenia”.

Na konferencji Waldemar Fornalik był wyraźnie zadowolony, gdy od razu zapytano go o ewentualną dymisję („Czekałem na to pytanie”). I nie sądzę, żeby udawał. Stwierdził, że ma kontrakt do końca eliminacji i wtedy przyjdzie czas na ocenę występu drużyny. A zadowolony był chyba dlatego, że wreszcie ktoś inny będzie poddawany temu ciśnieniu co on od ponad roku. Jednak trzeba podkreślić – poddawany Z WŁASNEJ NIEPRZYMUSZONEJ WOLI.

Dla Fornalika zbawienne okazało się kolejne pytanie – dlaczego reprezentacja od wielu lat nie potrafi wygrać meczu o punkty z poważnym rywalem? Odpowiedział tak:

„Skoro od wielu lat, może nie jest to problem tylko obecnego trenera? Może to głębszy problem, nad którym, warto się zastanowić”?

Ja od lat nie mam żadnych wątpliwości jaki to problem – zbyt wielkie oczekiwania wobec zawodników, którzy nie posiadają wystarczających umiejętności, by je spełnić.

Nie chciało mi się już w tym smutnym dniu kolejny raz dłużej rozwodzić nad owym nierozwiązywalnym problemem. Postanowiłem więc znaleźć bohatera… pozytywnego. Pomysł z pozoru karkołomny, bo nawet mi się udało.    

Napisałem przed dwoma dniami, że mecz w Charkowie obejrzy 51 polskich kibiców. Takie oficjalne dane o sprzedaży biletów podał wczoraj rzecznik PZPN Jakub Kwiatkowski. Obejrzał go przynajmniej jeden kibic więcej, który równie oficjalnie mnie o tym poinformował.

W piątek przed meczem pojechałem do położonych na przedmieściach Charkowa Piatichatek. Na miejscowym cmentarzu ofiar totalitaryzmu spoczywają ofiary NKWD rozstrzelane wiosną 1940 roku, obok miejscowej ludności także oficerowie Wojska Polskiego. Spotkałem tam kibica z Polski. Nie chciał się niestety przedstawić. Powiedział tylko, że jest z Jarosławia.

„Niby mam blisko, tylko czterdzieści kilometrów do granicy” – stwierdził.

Trochę mnie tym rozbawił, że tak blisko, bo przejechać później pociągami z przesiadką całą Ukrainę, znacznie większą od Polski, nie jest takie łatwe.

Rozsunął bluzę od dresu i pokazał napis Jarosławski Klub Sportowy. Tyle musiało mi wystarczyć. Widać, że zaprawiony w bojach (wyjazdach na mecze) skoro zdecydował się sam przyjechać do Charkowa i do tego kupił bilet w sektorze dla miejscowych kibiców, innego wyjścia zresztą nie miał.

„Nie wiem jak tam będzie” – zauważył tylko, dając do zrozumienia, że może być tam różnie.

Bilet kupił w kasie dzień przed meczem bez żadnych problemów.

„Tylko 40 hrywien [niecałe 20 złotych], tanio” – przyznał. „PZPN zawsze sprzedaje drożej”.

Poradziłem mu, by spróbował wejść do sektora z polskimi kibicami, przekonał ochroniarzy, by go do niego wpuścili. Tak naprawdę leżało to w jego interesencie, ale także ich.

Pomyślałem, że skoro tacy ludzie nie tracą wiary i jeżdżą za reprezentacją, która od lat nie potrafi nic wygrać, trzeba wierzyć, że wreszcie kiedyś się uda. Zresztą co innego pozostaje?

A ty chłopie przynajmniej daj znać, czy cały i zdrowy wróciłeś z meczu do Jarosławia.  

▬ ▬ ● ▬