Zawsze się cieszę, gdy...

W Gdańsku odbył się finał Ligi Europejskiej. Właściwie to były dwa, ten drugi  nieoficjalny. I nie stanowi niestety powodu do dumy dla organizatorów.

Finał tych rozgrywek po raz drugi rozegrano w Polsce. Kiedy znów zagości w Gdańsku? Raczej nieprędko. Takiej szansy nie wolno było zmarnować. I została wykorzystania do promocji. Z pewnością Gdańska, ale znacznie bardziej miejscowych chuliganów. Swojej szansy zdecydowanie nie zmarnowali, niestety. 

Skorzystali z okazji i wystąpili we własnej chuligańskiej Lidze Europejskiej. Dzień przed finałem zaatakowali na gdańskim Starym Mieście kibiców Manchesteru United. Bandyckie wyczyny przyjezdnych z Anglii (szczególnie gdy ruszają w trasę za swoją reprezentacją) działają na wyobraźnię, więc musieli się sprawdzić w tej konfrontacji, by było się czym chwalić. Teraz pewnie z dumą śledzą informacje na swój temat pojawiające się nie tylko w polskich mediach. 

Chyba poza czwórką już aresztowaną przez policję. Ale chuligańska fama poszła w świat. Tak to niestety funkcjonuje w chorych głowach. Leczyć się chyba już nie da, więc trzeba izolować. Na pewno skuteczniej, niż działo się to w Gdańsku we wtorkowy wieczór.  

Na tak przygotowanym gruncie odbył się dzień później właściwy finał, w którym hiszpański Villarreal mierzył się z Manchesterem United. Nie wystarczyło 120 minut, by wyłonić zwycięzcę. Ale meczowi z dogrywką warto poświęcić z minutę. Nie był widowiskiem, które będziemy pamiętać latami. 

Toczył się głównie na jednej połowie, tej Villarrealu. Nie spodziewałem się, że jego rywale aż tak bardzo zdominują grę, bo mieli przez większość meczu zdecydowaną przewagę. Trafili jednak na drużynę potrafiącą im świetnie przeszkadzać. Chciałem napisać, że perfekcyjnie, ale obejrzeliśmy jednak po jednym błędzie z obu strom. Tak padły dwie bramki po stałych fragmentach gry i mecz w normalnym czasie, po dogrywce też, zakończył się rezultatem 1:1. 

Należało więc było strzelać karne, by wyłonić zwycięzcę. I wtedy piłkarze obu drużyn zaprezentowali skuteczność godną podziwu, której brakowało im podczas gry. Potrzeba było aż jedenastu serii, by ktoś spudłował. Nie pamiętam meczu rozstrzygniętego na karne, by musieli je wykonywać wszyscy piłkarze uprawnieni do tego, czyli pozostający na boisku w momencie zakończenia dogrywki. 

Gdy bezbłędnie strzelili wszyscy zawodnicy z pola, do piłki podeszli bramkarze. I spudłował ten z Manchesteru United, czyli David de Gea. Jego strzał obronił Geronimo Rulli. W ten sposób Villarreal wygrał 11:10! W ten sposób zdobył pierwsze trofeum w swej długiej historii sięgającej prawie stu lat. 

Zawsze się cieszę, gdy puchar zdobywa jakiś nowy klub, nie posiadający jeszcze niczego w dorobku. Uważam, że to wzbogaca piłkę. Byłoby nudno, gdyby trofea trafiały po raz kolejny do tych samych gablot. Miło więc, że o raz pierwszy Puchar UEFA pojechał do Hiszpanii do miasta, w którym mieszka nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi! Miliarder Fernando Roig przejął Villarreal w 1997 roku. Wtedy był najwyżej zapyziałym, prowincjonalnym klubikiem. Dziś jest potęgą liczącą się w Europie zatrudniającą pięćset osób!  

Choć z drugiej strony można zapytać, czy to sprawiedliwe, by puchar zdobyła drużyna skupiająca się głównie na przeszkadzaniu rywalom? Trochę lepiej prezentowała się w dogrywce, ale czy na tyle, by „zasłużyć” na wywalczenie trofeum? Nie cierpię, gdy o zwycięstwie decyduje seria rzutów karnych. Uważam to za nieco niesprawiedliwe, by w taki sposób wyłaniać zwycięzcę całych rozgrywek na koniec długiego sezonu. Gdy jednak ktoś nie potrafi wygrać w normalnym czasie, ma to, na co zasłużył.

Oczekiwanie bowiem sprawiedliwości od piłki nożnej byłoby z pewnością naiwnością, czy wręcz szczytem roztargnienia. Może dzięki temu nigdy się nią nie znudzimy? Nawet oglądając czasami nieco nudne mecze…

 ▬ ▬ ● ▬