Daj im Boże taką klątwę!

Fot. Trafnie.eu

Real pewnie ograł w Cardiff Juventus w finale Ligi Mistrzów. Na tej podstawie można wyciągnąć kilka wniosków. Czasami nieco przekornych.

Oglądałem już kiedyś finał Ligi Mistrzów Real – Juventus. Gdy zacząłem się zastanawiać kiedy to dokładnie było, aż się przeraziłem. Dziewiętnaście lat temu, tak ten czas leci. W 1998 roku w Amsterdamie drużyna, która miała bronić pucharu, stanęła naprzeciw tej, która marzyła o powrocie do okresu wspaniałych sukcesów. Tą pierwszą był Juventus, drugą Real czekający na kolejny trium w najbardziej prestiżowych europejskich rozgrywkach już 32 lata! Czyli dokładnie odwrotnie niż przed finałem w Cardiff.

Mecz na Amsterdam ArenA na pewno do pasjonujących nie należał. Real raczej wcisnął niż strzelił jedną bramkę dającą mu wymarzony puchar. W porównaniu z nim sobotnie spotkanie było kosmicznym spektaklem.

Przyznam, że nie spodziewałem się takiego jego przebiegu. Czyli nie myślałem, że Real tak łatwo ogra Juventus aż 4:1. Poza kilkuminutowym początkiem spotkania zupełnie zdominował rywali. Można nawet przekornie stwierdzić, że wyrównująca bramka dla Juve pod koniec pierwszej połowy, była wręcz przypadkowa, choć pięknej urody. Po przerwie Real wprost rozjechał rywali strzelając trzy gole i zdobywając Puchar Mistrzów po raz trzeci w ostatnich czterech latach.

W porównaniu z dwoma poprzednimi wymęczonymi triumfami, gdy przeciwnikiem w finale byli sąsiedzi zza między – Atletico, ten sobotni przypominał nieco sparring ze słabszym, choć nad wyraz ambitnym zespołem. Trzeba wyciągnąć z tego niezbyt budujący wniosek. Najważniejsze klubowe rozgrywki piłkarskie na świecie stają się jeszcze bardziej elitarne.

Jeśli drużynie, której nikt nie podskoczy w Serie A, czyli jednej z najsilniejszych lig europejskich, nie ma nic do powiedzenia w finale, to powinno dawać do myślenia. Przed kolejnym sezonem nikt nie odważy się wymienić więcej niż czterech – pięciu zespołów mogących zdobyć srebrny puchar. I z pewnością się nie pomyli.

Bawią mnie uwagi, jakoby nad Juventusem ciążyła jakaś klątwa. To piąty z rzędu przegrany finał Ligi Mistrzów przed drużynę z Turynu! Oczywiście można się nabawić kompleksów. Ale z drugiej strony nie należy przesadzać. Daj Boże jakiemuś polskiemu klubowi taką klątwę i pięć awansów do finału wspomnianych rozgrywek!

Ponieważ zawsze czuję się zobowiązany do rozliczenia z tego, co napisałem na jakiś temat wcześniej, więc chyba pora, by znów zająć się Zinedine Zidane. Naśmiewałem się z niego, a tu Francuz na przekór moim słowom zdobywa kolejne trofeum. Już słyszę, że to wybitny trener. Nikomu przed nim nie udało się obronić Pucharu Mistrzów, odkąd zmieniono formułę rozgrywek. Jak więc mogłem tak strasznie się pomylić? Tylko, że ja zdania nie… zmieniłem.

I nie zmienią go kolejne zdobyte puchary przez Zidane. Nie straciłem jednak kontaktu z rzeczywistością. Nadal uważam, że człowiek nie radzący sobie wcześniej z rezerwami Realu, nie jest materiałem na wybitnego trenera.

Jakim więc cudem, zapyta ktoś, zdobył kolejne trofeum? Otóż w jednym, muszę się do tego przyznać (!), Zidane zdecydowanie nie doceniłem. Potrafi perfekcyjnie nie przeszkadzać swoim zawodnikom. Po Rafie Benitezie, wręcz maniaku trenerskiego fachu, taki świeży oddech trenerskiego świeżaka okazał się widać zbawienny dla drużyny. Tworzący ją piłkarze mają gigantyczny potencjał, więc jeśli tylko warunki im trochę sprzyjają, potrafią grać i pięknie dla oka, i nad wyraz skutecznie. Tak, jak w Cardiff przeciwko Juventusowi.

▬ ▬ ● ▬