Dlaczego dopiero teraz?

Fot. Trafnie.eu

Pierwsza runda, a nawet parę meczów drugiej, Euro 2020 za nami. Można pokusić się o kilka wniosków. Tych generalnych i jeden całkiem konkretny.

Pierwszy jaki przychodzi mi do głowy po obejrzeniu kilkunastu meczów - poziom się rozjeżdża. Tak jest od lat w piłce klubowej, gdzie oglądamy rywalizację kilku prędkości tak różnych, że trzeba było dla tych najsłabszych wymyślić dodatkowy europejski puchar. Rozgrywki startują w najbliższym sezonie, by się nie zbuntowali, że muszą oglądać z boku tylko lepszych w akcji.

Z reprezentacjami było odwrotnie. Najlepsi piłkarze z mniej znaczących piłkarsko krajów występujący w najsilniejszych ligach stanowili wartość dodaną dla swoich drużyn. Zdarzało się kilka niespodzianek w eliminacjach do wielkich imprez. Zdarzały się nawet w finałach (zwycięstwo Islandii nad Anglią podczas poprzednich mistrzostw Europy).

Od początku Euro 2020 odnoszę wrażenie, że także w reprezentacyjnym wydaniu silni stają jeszcze silniejsi. Jak dla mnie zbyt wiele meczów toczy się tylko na jednej połowie. Tak było w inauguracyjnym Włochów z Turkami, tak było w kilku kolejnych, gdy jedna drużyna stanowiła jedynie tło dla drugiej, stosując skrajnie defensywną taktykę. W takich spotkaniach właściwie od początku zasadne pozostawało pytanie – kiedy uda się zdobyć bramkę, a raczej wcisnąć piłkę do siatki przez defensywny mur, o ile w ogóle się uda. Hiszpanom ze Szwedami się nie udało.

Zwycięstwo Finów z Duńczykami niczego w moich rozważaniach nie zmienia, bo należy je traktować w szczególny sposób, jak szczególne były okoliczności, w których zostało odniesione. Przy szacunku, czy wręcz podziwie dla tych pierwszych za ich determinację, końcowy wynik był niestety prostą wypadkową dramatu Christiana Eriksena. I to raczej Duńczycy przegrali, bo chyba nie potrafili wyrzucić z głów (zmarnowany karny, błąd bramkarza przy straconej bramce) traumatycznych przeżyć, co łatwo zrozumieć.

Wniosek drugi po pierwszej części Euro 2020 związany jest z zachwytami nad dwoma zwycięstwami Włochów po 3:0 z Turkami i Szwajcarami. Trudno nie być pod wrażeniem ich gry i uzyskanych wyników. Radziłbym się jednak wstrzymać z przymierzaniem piłkarzy Roberto Manciniego do mistrzowskiego tytułu. Lepiej pamiętać, że to turniej, a w nim najważniejsze jest nie jak się go zaczyna, ale jak kończy.

Przeżyłem już kilka podobnych przypadków, gdy zachwyty nad drużyną kończyły się po jej niespodziewane porażce w kolejnych rundach. Najbardziej pamiętam „pomarańczowe rozczarowanie” podczas Euro 2008, gdy zmierzająca po mistrzostwo (trzy zwycięstwa w „grupie śmierci” z Francją i Włochami!) pięknie grająca Holandia została nagle zastopowana w ćwierćfinale przez Rosję.

I na koniec powrót do polskich wątków i najbardziej niedorzeczna opinia z tym związana. Po porażce ze Słowacją odkrywczymi przemyśleniami podzielił się Daniel Kaniewski, agent piłkarski, a przede wszystkim bliski znajomy Kamila Grosickiego. W swoim internetowym wpisie stwierdził, że „my nie mamy trenera”, dodając:

„Brakowało najlepszego skrzydłowego naszego kraju, który potrafi szarpnąć, dośrodkować, strzelić bramkę. Zmiany z d**y!”

No cóż, przykre, że mimo tak wnikliwego spojrzenia na piłkę, nie potrafił zauważyć wad Sousy już w marcu, gdy Grosicki był jeszcze powoływany do reprezentacji Polski…

▬ ▬ ● ▬