Historia dwóch… Lwów

Fot. Trafnie.eu

Ostatni tydzień pokazał, że w piłkarskim świecie jedni są niezniszczalni, drudzy niereformowalni. Na szczęście polski wątek dotyczy tylko pierwszego przypadku.

Robert Lewandowski zdobył w sobotę kolejną bramkę w Bundeslidze. To akurat żadna sensacja. Niespodzianką byłoby, gdyby żadnej nie zdobył, gdy jego drużyna wygrała 4:2. Tym razem ofiarą Bayernu okazał się Bayer przegrywając u siebie w Leverkusen.

Polski napastnik był tam gdzie powinien, wyskoczył niezwykle dynamicznie do dośrodkowania, uderzając piłkę głową tak, jak uderzać się powinno. Bramkarz Bayeru mógł jedynie odprowadzić ją wzrokiem, gdy wpadała do siatki.

Ten gol był jednak wyjątkowy, bo czterechsetny zdobyty przez Lewandowskiego w meczach ligowych! Wyczyn naprawdę godny podziwu. Zdobyć czterysta bramek, do tego ponad połowę w jednej z najlepszych lig na świecie – ilu zawodników może pochwalić się takim wyczynem? Lionel Messi może, Cristiano Ronaldo też. Mają dużo więcej na koncie, ale nie bądźmy zbyt zachłanni.

Już sam fakt, że Lewandowski jest z nimi porównywany stanowi powód do dumy dla polskiego dziennikarza. Kilka razy się o tym przekonałem, gdy redaktorzy z innych krajów mówili o nim z podziwem. Fajnie było dożyć czasów, kiedy mój rodak jest jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. W sierpniu skończy 32 lata, a szaleje na boisku z energią chłopaka, który ma z dziesięć lat mniej. W jednej z akcji w meczu w Leverkusen zmierzono mu prędkość biegu i okazało się, że jest rekordowa – 34 kilometry na godzinę!

Jeśli chodzi o klubowe występy Lewandowskiego miałem okazję oglądać go w akcji w teoretycznie tym najważniejszym. W 2013 roku jeszcze w barwach Borussii Dortmund zagrał w finale Ligi Mistrzów przeciwko Bayernowi Monachium, który miał za chwilę wzmocnić. To był niestety mecz przegrany 1:2. Dlatego życzę Lewandowskiemu, by ukoronowaniem jego kariery był kolejny finał Ligi Mistrzów, tym razem wygrany. A sobie życzę, bym znów miał okazję oglądać go w nim na żywo.

Teraz o innym napastniku stanowiącym niemal dokładne przeciwieństwo Polaka. Dzieli ich wszystko, a łączy chyba tylko jedno – wyrzeźbione do perfekcji mięśnie brzucha. Pamiętam jak Mario Balotelli, bo o nim mowa, zaprezentował je w półfinale mistrzostw Europy rozgrywanym w 2012 roku na Stadionie Narodowym w Warszawie. Włochy pokonały wtedy Niemców 2:1, a on po jednej z dwóch bramek jakie zdobył, ściągnął koszulkę i zaprezentował perfekcyjny „kaloryferek” na brzuchu, co też miałem szczęście oglądać.

Czy to był szczytowy moment w karierze Balotelliego? Być może, choć nie mam ambicji, by ten fakt rozstrzygać. Nie mam za to wątpliwości, że włoski napastnik stanowi jeden z najlepszych przykładów, jak istotne znaczenie w karierze ma głowa, a nie nogi.

Bo że Baloterlli potrafi kopać piłkę w odpowiedni sposób, każdy wie. Niestety z głowy nie zawsze płyną sygnały podpowiadające mu, by wybrał akurat najlepsze rozwiązania. A ponieważ takie wybiera dość rzadko, dlatego jego kariera pełna jest niespodziewanych zwrotów, tragikomicznych momentów czy najróżniejszych dziwnych zdarzeń. Temat na książkę, nawet na dzieło w kilku tomach.

Włoch po raz kolejny udowodnił, że jest niereformowalny. Prezydent klubu Brescia Calcio, gdzie ostatnio zarabiał na życie, właśnie wylał go z roboty w trybie natychmiastowym, rozwiązując kontrakt. Powodem miał być fakt, że Balotelli tę robotę zwyczajnie olewał, nie zawsze pojawiając się na treningach. W sumie nic nadzwyczajnego, najwyżej kolejny punkt na długiej liście jego wybryków.

Czego mógłbym mu życzyć? Chyba nie ma sensu życzyć czegokolwiek, skoro wiem, że życzenia na pewno się nie spełnią.

Kariery Lewandowskiego i Balotelliego, a może przede wszystkim charaktery i podejście do życia oraz wykonywanego zawodu, stanowią bolesny cios dla miłośników znaków… Zodiaku. Polak urodził się 21 sierpnia, Włoch (dwa lata później) 12 sierpnia. Obaj są więc spod znaku Lwa. Czyli wszelkie horoskopy, opracowywane dla danego znaku Zodiaku, mają tyle wspólnego z rzeczywistością, co Lewandowski z Balotellim.

▬ ▬ ● ▬