Jackson M. i… Anna L.

Chiński klub zapłacił za piłkarza jednego z europejskich potentatów 42 miliony euro. Niektórzy wieszczą już narodziny nowej piłkarskiej potęgi. Czy słusznie?

Raczej wątpię, by Chiny szybko się taką stały, choć pozory mogą mylić. Transfer na pewno robi wrażenie. Aż 42 miliony, jakie Guangzhou Evergrande Taobao FC zapłacił Atletico Madryt za 29-letniego kolumbijskiego napastnika Jacksona Martineza, to fura pieniędzy. Dużo za dużo biorąc pod uwagę jego obecną rynkową wartość.

Atletico kupiło go w lecie z FC Porto za 35 milionów. Od początku sezonu nie sprawdzał się jednak w Hiszpanii. W pięciu styczniowych meczach Primera Division zagrał w sumie 42 minuty! Dlatego oferta z Chin była jak z bajki. Nie dziwią więc komentarze, że madrycki klub zrobił złoty interes. A skoro zrobił, chińska liga na razie jest potęgą najwyżej w trwonieniu pieniędzy. Jej kluby przypominają mi nowobogackich, którzy skłonni są nawet kilkakrotnie przepłacić, by zdobyć coś, czym można się wszystkim pochwalić.

Nie znam szczegółów transakcji, ale wyobrażam sobie, że w Madrycie rzucili zdecydowanie zawyżoną cenę i musieli się bardzo zdziwić, gdy okazało się, że została zaakceptowana. Grzechem byłoby z takiej okazji nie skorzystać.

Nie wierzę jednak, że chińskie kluby są w stanie zdominować światowy rynek piłkarski i ściągnąć do swojej ligi najlepszych zawodników. To niemożliwe, przynajmniej w najbliższej, a mało prawdopodobne w dalszej przyszłości. Na razie Chiny są zarobkowym rajem, ale dla trenerów. Marcello Lippi, Luiz Felipe Scolari czy Sven-Göran Eriksson – to najsłynniejsi z tych, którzy dali się skusić. Z piłkarzami już nie jest tak łatwo.

To przygoda tylko dla najbardziej zdyscyplinowanych. Gdy zawodnicy grający w Chinach opowiadają, jak są praktycznie bez przerwy skoszarowani, z pewnością nie zachęcają kolejnych do pójścia w ich ślady. Nie wyobrażam sobie na przykład, by piłkarze z ligi angielskiej, przyzwyczajeni do corocznych bibek, słynnych Christmas Party, byli w stanie poddać się takiemu reżimowi. Chyba nieprzypadkowo Steven Gerrard czy Frank Lampard wybrali amerykańską MLS zamiast podróży do Azji.

Decydują się na to najwyżej ci, którzy chcą jeszcze dobrze zarobić przed końcem kariery i wytrzymać tam ile się tylko da. Choćby po Miroslavie Radoviciu widać jednak, że nie jest to łatwe. Nie zdołał przetrwać w Chinach nawet roku. Krzysztof Mączyński za tym krajem chyba też nie tęskni.

Dlatego nie wierzę, że Chinese Super League (CSL) może stanowić realne zagrożenie dla europejskich gigantów, nawet jeśli prezesi jej klubów są skłonni wydawać pieniądze bez realnych ograniczeń. Nie wierzę więc i w to, że ktoś skusi Roberta Lewandowskiego, bo podobno z jego agentem kontaktował się niedawno klub Shanghai SIPG FC. Może za dziesięć lat, na koniec kariery? Tylko czy ktoś wyobraża sobie Annę Lewandowską uczącą Chińczyków zdrowego żywienia? Bo ja, nie za bardzo...

▬ ▬ ● ▬