Kto niczego nie musi?

Fot. Trafnie.eu

Zakończyła się podstawowa faza eliminacji do mistrzostw świata. Można wyciągnąć pierwsze wnioski. Nie tylko można, ale z pewnością warto.

Oglądałem w ostatniej rundzie mecz Portugalii ze Szwajcarią. Goście przyjechali do Lizbony z dziewięcioma zwycięstwami w dziewięciu meczach. I z takim bilansem może ich zabraknąć w finałach! Bo gospodarze wygrywając we wtorek 2:0 zrównali się ze Szwajcarami punktami i wyprzedzili ich w tabeli zdecydowanie lepszym bilansem bramkowym.

Albo inaczej – Portugalczycy przegrali z nimi mecz na inaugurację eliminacji i aż do końca gonili, aż dogonili i przegonili. Trudno to jednak uznać za niespodziankę. Ostatecznie mówimy o aktualnych mistrzach Europy, którzy trochę w piłkę grać potrafią, a tylko jedna drużyna z grupy uzyskuje bezpośredni awans, więc Szwajcarzy w przyszłym tygodniu poznają rywala w barażach.

Oba zespoły pokazały swą siłę zupełnie dominując rywalizację w grupie B. Węgrzy, choć uznano ich za jedną z rewelacji ostatnich mistrzostw Europy, byli dla nich bladym tłem, o innych drużynach nie wspominając.

Od razu przypomniała mi się wypowiedź trenera reprezentacji… Czarnogóry. Ljubiša Tumbaković na ostatniej konferencji prasowej przed niedzielnym meczem z Polską przekonywał, że jego zespół rywalizuje w jednej z najsilniejszych grup eliminacyjnych. Tylko współczuć! Jakby grał w jednej z tych słabszych, na przykład z Hiszpanią i Włochami, pewnie w cuglach załapałby się co najmniej do baraży.

Pan Tumbaković zastosował starą trenerską metodę tłumaczenia porażek – chwalić rywali. Czyli – naprawdę graliśmy dobrze, nawet bardzo dobrze, ale jak tu z nimi wygrać? Są przecież nie do pokonania! Poczekajcie do czerwca, a przekonacie się ilu selekcjonerów powieli ten schemat żegnając się z finałami mistrzostw świata.

A wracając do najsilniejszych grup eliminacyjnych, w jednej z nich Islandia pokazała plecy rywalom, choć przecież Chorwacja, Ukraina czy Turcja to nie są połamańcy. I wszyscy się zastanawiają, jak tak mały naród może tak śmiało dokazywać w piłkarskim świecie. Przecież przed rokiem jego reprezentacja odprawiła do domu między innymi Anglię podczas EURO 2016. Potknęła się dopiero na gospodarzach.

Islandia przyrównywana jest w Polsce do Bydgoszczy, Białegostoku czy Lublina, bo ma z nimi porównywalną liczbę ludności – ponad trzysta tysięcy. Najmniejszy kraj, jaki kiedykolwiek zakwalifikował się do finałów mistrzostw świata w piłce nożnej.

Nazwę dyscypliny należy doprecyzować, bo Islandczycy od lat świetnie sobie radzą w piłce ręcznej. I niewielka liczba ludności w tym im nie przeszkadza. Teraz podobne sukcesy zaczęli odnosić w piłce kopanej. Gdybym miał podać ich źródło, wskazałbym na dwa czynniki.

Po pierwsze – pragmatyczne podejście i związana z nim infrastruktura. Klimat im nie sprzyja, więc zbudowali kilkanaście pełnowymiarowych hal ze sztuczną nawierzchnią, w których można z powodzeniem grać przez cały rok. Dla ponad trzystu tysięcy mieszkańców tyle w zupełności wystarczy, by praktycznie każdy miał dostęp do jakieś hali. Inwestycje już zaczęły przynosić wymierne efekty. A kto potrafi lepiej grać, od razu wyjeżdża za granicę do silniejszej ligi.

Po drugie – brak presji. Islandczycy niczego nie muszą. Gdyby nie awansowali do finałów, nikt by raczej trenerowi głowy nie urwał. Przecież mieli bardzo silną grupę. Mogli więc grać bez niepotrzebnego zadęcia, które nieustannie towarzyszyło rywalom (choćby pogonienie chorwackiego trenera przed ostatnim meczem!).

W tej drugiej kwestii nic się nie zmieni podczas finałów w Rosji. Islandczycy już zdobyli swoje mistrzostwo świata wywalczając do nich awans. Więc znów nic nie muszą. Mogą najwyżej stać się czyjąś zmorą, jak podczas EURO 2016 stali się dla Anglików. Kto ich wylosuje pierwszego grudnia w Moskwie, szczególnych powodów do radości mieć nie powinien.

▬ ▬ ● ▬