2020-05-31
Między skutecznością a frajerstwem
W pierwszej kolejce Ekstraklasy po wznowieniu rozgrywek odbył się mecz zwany Derbami Polski. Towarzyszyły mu niestety pseudofilozoficzne dywagacje.
Lech przegrał w Poznaniu z Legią Warszawa 0:1. Ponieważ zmagania obu drużyn odbywały się przy pustych trybunach, stanowiły najwyżej substytut tego, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić od lat. Bo obie od lat typowane są na kandydatów do walki o mistrzostwo Polski, a ich dwa mecze w każdym sezonie stanowią jedną z jego atrakcji.
Po sobotnim wiadomo już, że Lech w tym roku mistrzem nie zostanie. No, chyba, że zdarzyłby się cud. Lepiej jednak zamiast w cuda wierzyć we własne umiejętności. I wiara w niej jeszcze przed pierwszym gwizdkiem dawała nadzieję na zniwelowanie ogromnej straty do liderującej Legii.
Niby aż dziewięć punktów, ale wystarczyło z nią wygrać i robiło się sześć. Przy założeniu, że Lech wygrałby także następny mecz już po podziale ligi na grupę mistrzowską i spadkową, zostałyby tylko trzy punkty straty. Choć nikt w Poznaniu zbyt głośno i otwarcie nie chwalił się takimi wyliczeniami, wiadomo było, że ich nie wyklucza.
Niestety optymistyczne kalkulacje brutalnie zweryfikowało życie. A raczej sami piłkarze Lecha, choć nie wszyscy potrafili się z tym faktem pogodzić. Gospodarze przegrali, bo podarowali gościom jedyną w meczu bramkę. Chodzi o nieporozumienie pomiędzy serbskim obrońcą Djordje Crnomarkovicem i holenderskim bramkarzem Mickey’em van der Hartem. Ten drugi interweniował w teoretycznie niezbyt groźnej sytuacji tak niefortunnie, że Czech Tomas Pekhart musiał tylko nadstawić klatkę piersiową stojąc tuż przed bramką, by piłka się od niej odbiła i wpadła do siatki. Nadstawił, dając Legii zwycięstwo.
Czyli główne role w najistotniejszej akcji meczu odegrało międzynarodowe towarzystwo. I teraz wieczni myśliciele o wyższości naszych talentów nad zagranicznym szrotem mają zagwozdkę. Bo po kluczowej akcji widać, że jedni zagraniczni potrafią i byli tam gdzie trzeba, a drudzy wręcz przeciwnie, więc trochę trudno wrzucić ich do jednego wora.
Po meczu okazało się, że wygrała drużyna... gorsza. Taką teorię przedstawił przed telewizyjną kamerą TVP zawodnik Lecha Tymoteusz Puchacz. Stwierdził, że jego zespół był lepszy i powinien wygrać, a już co najmniej zremisować, gdyby zaprezentował lepszą skuteczność. Rozsierdziła go uwaga dziennikarza, który miał inne zdanie, więc odpowiedział tak:
„Jeśli my zagraliśmy poniżej oczekiwań, to jak zagrała Legia. Strzeliła gola z przypadku”.
Zgodzę się, że remis w tym meczu byłby bardziej sprawiedliwy, bo Legia specjalnie mnie nie zachwyciła. Ale jakie to ma znaczenie? Kto powiedział, że wynik musi być sprawiedliwy? Sztuką jest wygrać mecz teoretycznie remisowy. Jeśli Puchacz twierdzi, że Legia była taka słaba, to co powiedzieć o Lechu? Prawdziwym frajerstwem jest przegrać ze słabą drużyną darując jej na dodatek bramkę!
Wydaje się, że młody jeszcze piłkarz Lecha nie pojmuje sensu zawodu, który uprawia. Nie on jeden, bo podobne teorie już kilka razy słyszałem lub czytałem. Ich autorzy nie rozumieją, że piłka nożna nie jest łyżwiarstwem figurowym, by oceniać w niej wartość artystyczną. W piłce liczy się przede wszystkim SKUTECZNOŚĆ!
Kto tego nie rozumie, nie rozumie istoty tej gry, która nigdy nikomu nie obiecywała zawsze sprawiedliwych wyników. Bo bywa, że sprawiedliwe nie są. Można wtedy nawet zgrzytać zębami z wściekłości, co niczego nie zmienia. SKUTECZNOŚĆ nadal jest najważniejsza i zawsze będzie. A kto jest skuteczniejszy, zawsze jest lepszy, nawet jak doczołga się do końca meczu. Kto tego nie akceptuje, niech zajmie się inną dziedziną życia.
▬ ▬ ● ▬