Narcyz jednak w głównej roli

Fot. Trafnie.eu

Real znów wygrał Ligę Mistrzów. I znów kosztem Atletico, jak przed dwoma laty. Swój moment chwały wykorzystał ten, który potrafi to robić najlepiej.

W 2014 roku też były w finale derby Madrytu, tyle że w Lizbonie. Też dramatyczne. Wtedy 1:0 prowadziło Atletico, a Real w ostatniej chwili wyrównał, by dobić w dogrywce rywali aż trzema bramkami. 

Tamten finał na pewno nie był meczem Cristiano Ronaldo, który występował przed swoimi rodakami w Portugalii. Grał tak sobie, a mimo wszystko potrafił się idealnie wypromować w końcówce. Gdy mecz był już rozstrzygnięty strzelił ostatnią bramkę z rzutu karnego. Ponieważ skromnością nie grzeszy, całe jego zachowanie sprowadzało się do instrukcji dla kibiców – patrzcie na mnie, tu jestem, bo przecież jestem najlepszy, to dzięki mnie! 

W Mediolanie też doczekał się na swój moment, choć wcześniej nie miał swojego dnia. Jego Real szybko objął prowadzenie. W drugiej połowie Atletico wyrównało, a że dogrywka nie przyniosła bramek, musiały zadecydować karne. Wszyscy strzelali pewnie, aż Juanfran trafił piłką w słupek. 

To był moment, na który ponad sto dwadzieścia minut czekał Ronaldo. Wreszcie mógł zaspokoić narcystyczne skłonności. W ostatniej serii musiał trafić do siatki, by Real wygrał karne 5:3. Po jego mowie ciała, gdy szedł do piłki, było widać, jak bardzo jest nakręcony z tego powodu. Strzelił pewnie i znów został bohaterem. 

Znów świetnie wykreował swój wizerunek. Od razu ściągnął koszulkę, natychmiast stanął w typowej dla siebie pozie na rozkraczonych nogach, prężąc starannie wyhodowane mięśnie brzucha. Pamiętam, że przed dwoma laty okazało się już po finale, że wcześniej był dogadany z jednym ze sponsorów, który chciał wykorzystać tę jego pozę. Teraz pewnie także opracowano z wyprzedzeniem scenariusz. I został wypełniony jak trzeba. 

Emocje emocjami, ale o swoje interesy trzeba dbać nawet w takich niezapomnianych momentach i nie zapominać o ważnych pozaboiskowych zobowiązaniach. Akurat pod tym względem od Ronaldo każdy może się uczyć perfekcji.

Żal mi było Atletico, bo życzyłem mu zwycięstwa. Mój znajomy z Madrytu (sympatyk Realu), mówi z ironią o rywalach „wieczni cierpiętnicy”. Wynik finału w Mediolanie to dla niego kolejny dowód, że ów ból stanowi wręcz składowy element klubowego DNA. Przegranie drugi raz w ciągu trzech lat finału Ligi Mistrzów musi być przecież bolesne. Tym bardziej, że to porażka z najbliższym rywalem z miasta, który przy okazji śrubuje rekord zwycięstw w prestiżowych rozgrywkach (jedenasty). A Atletico po raz trzeci musiało oglądać w ich finale radość rywali. 

Ale z drugiej strony nie dramatyzujmy. Ile klubów chciałoby chociaż z raz w historii tak pocierpieć? Trener Diego Simeone zachował się na konferencji, jak na twardziela przystało. Zdradził, co powiedział na płycie boiska piłkarzom, żeby nie płakali, bo świat się jeszcze nie kończy. I powiedział jeszcze coś, zamiast narzekać na wszystko i wszystkich, co mi się najbardziej spodobało:

„Ten, kto wygrywa, zawsze jest lepszy”.

To właściwie kwintesencja futbolu, choć nie dla każdego trenera (szczególnie przegranego) oczywista. Dla szkoleniowca Realu, Zinedine Zidane, było oczywiste, by dowartościować Argentyńczyka, więc na konferencji po meczu chwalił go bardzo. To jeden z tych słodkich przywilejów wygranych. Pewnie Simeone też się na taki doczeka. Na szacunek kibiców Atletico na pewno już zapracował.

▬ ▬ ● ▬