Niespodziewany gość w piekielnym upale

Fot. Trafnie.eu

Dwie kolejne polskie drużyny odpadły w kwalifikacjach do Ligi Europejskiej. Nie miałem nawet czasu, by się nad tym tematem pochylić w czwartek.

Dlaczego? Ponieważ jestem w rozjazdach. Zanim wyjaśnię, co to w praktyce oznacza, krótka refleksja. Meczów Lecha i Arki nie widziałem. Czytałem tylko komentarze. Często pojawiało się słowo „pech”. To już chyba pech narodowy. Jeśli trzy polskie drużyny tracą bramkę w ostatniej minucie (Legia w pierwszym meczu przed tygodniem) meczu, o jakim tu pechu mówić? Moja teoria jest lepsza, niestety. Co roku na początku sezonu przeklęte europejskie puchary brutalnie weryfikują wartość polskiej ligi.

Meczów nie oglądałem, bo jestem w Bułgarii. Wykorzystałem okazję, by obejrzeć spotkanie miejscowej ligi. W Sofii Slavia grała z Beroe Stara Zagora. Gospodarze to najstarszy bułgarski klub, ale pozostają w głębokim cieniu dwóch sofijskich potęg - CSKA i Lewskiego. Dlatego „Sławija”, bo tak powinno się wymawiać jej nazwę, ma znacznie mniej kibiców. Na meczu z Beroe było może z 200-250 osób, może nawet mniej. Jeśli odjąć tych z loży dla VIP-ów i trybuny dziennikarskiej na pewno mniej.

Należałoby więc napisać – atmosfera była senna. Nic podobnego! Wyposażona we flagi i szaliki skromna grupka miejscowych kibiców, ze 20-30 osób, cały czas starała się dopingować swoich piłkarzy. Zawsze takich podziwiam, że im się chce, choć innym nie chce się nawet przyjść na stadion. A jeszcze bardziej podziwiałem taką samą liczebnie grupę przyjezdnych ze Starej Zagory.

W tym miejscu należy wyjaśnić chyba rzecz najważniejszą. Gdy wracałem z meczu na elektronicznych wyświetlaczach na przystankach tramwajowych zauważyłem temperaturę – 36 stopni Celsjusza! Podkreślam – temperatura już po meczu, mierzona w cieniu, gdy wydawało się, że zaczyna panować przyjemny chłodek.

Jaka była podczas meczu w słońcu? 40? 45? 50? Tego nie wiem, wiem za to, że upał panował niemiłosierny. Wszyscy miejscowi kibice schowani w cieniu krytej trybuny. Przyjezdni w sektorze za bramką w szczerym słońcu. Tylko współczuć.

Mecz zaczynał się o godzinie 18:00. Zapyta ktoś logicznie – nie można była zacząć później, już po zachodzie słońca? Nie, bo stadion Slavii nie ma sztucznego oświetlenia! Przypomina obiekt mocno zabytkowy. W Polsce na pewno nie dostałby licencji, ale widać w Bułgarii kryteria są inne.

Dlatego na początku sezonu piłkarze muszą się smażyć w piekielnym słońcu. I przyznać muszę, że w tych warunkach radzili sobie nadspodziewanie dobrze. Mecz toczył się w szybkim tempie, sporo było sytuacji bramkowych i ciekawych akcji. Goście wygrali 4:1, choć gra długo była wyrównana. Trzy bramki dobijające Slavię walczącą o trzy punkty, Beroe strzeliła w końcówce.

W pierwszej połowie na trybunach pojawił się człowiek wyglądający jak model, który przyjechał na stadion prosto z jakiegoś pokazu letniej męskiej kolekcji. Patrzyłem i zastanawiałem się – skąd jak go znam? Czapka i okulary nie pomagały w rozwiązaniu zagadki. Ale w końcu przyszło olśnienie. To Dimitar Berbatow!

Postanowiłem pogadać z nim po meczu, jeśli tylko się uda, ale się nie udało. Kilka minut przed końcem Berbatow szybko wyszedł z trybun. Tak szybko i dynamicznie, że swoje szanse, by go gonić oceniłem na bliskie zeru.

Zadzwoniłem do Tanii Wasilewej, bułgarskiej dziennikarki od lat mieszkającej w Polsce. Zupełnie nie była zaskoczona zachowaniem swojego rodaka:

„Berbatow, jeśli pojawia się na trybunach, wychodzi przed końcem. Nie chce rozmawiać po meczu z dziennikarzami, bo kilku zawsze miałoby ochotę o coś go zapytać”.

Przy okazji Tania wyjaśniła mi prawdopodobny powód obecności bułgarskiej gwiazdy na stadionie Slavii. Przed sezonem miał podpisać kontrakt z Beroe. Ale podobno zabroniła mu... żona. Chyba przestraszyła się reakcji kibiców CSKA, którzy zaczęli coraz bardzie stanowczo „dyscyplinować” piłkarza w internecie. Nie podobało im się, że ma grać w Beroe, skoro wychował się w CSKA. No i w Beroe nie zagra, ale dzięki temu spotkałem go na meczu tej drużyny.

▬ ▬ ● ▬

Galeria