Ona naprawdę przypomina mi...

Fot. Trafnie.eu

Pierwszy finał Ligi Mistrzów za nami. Grały panie, tradycyjnie dwa dni przed panami. Był polski akcent. Choć nie ukrywam, miałem nadzieję na więcej.

W poprzednim tekście obiecałem wyjaśnić dlaczego z taką przyjemnością oglądam co roku finał kobiecej Ligi Mistrzów. Powodów jest kilka. Już o nich wspominałem, ale z chęcią przypomnę. 

Po prostu dziewuchy biegające za piłką niczego nie udają. Grają do bólu szczerze, z ogromnym zaangażowaniem. Żadna nie przewraca się o własne nogi, by wymusić wolnego czy karnego. Może nie zawsze starcza jeszcze umiejętności, ale zawsze nadrawiają to niewiarygodną ambicją. Jeśli lekarz wbiega na boisko, to znaczy, że naprawdę coś się stało poważnego jednej z zawodniczek. Żadna nie umiera na pokaz, by po chwili cudownie ozdrowieć.

Choć walczą na całego, bardzo mało jest fauli, a jeszcze mniej brutalnej gry. Piłkarki i trenerzy nie mają pretensji do sędziny po każdej niekorzystnej dla nich decyzji. Jakże przyjemna odmiana w porównaniu z męską piłką pełną cwaniactwa i zakłamania! Dlatego raz w roku czekam na finał kobiecej Ligi Mistrzów z przyjemnością. Choć tym razem był jeszcze jeden dodatkowy powód.

Prestiżowe rozgrywki mogła wygrać Polka. Mogła już przez rokiem bramkarka Katarzyna Kiedrzynek z PSG, ale wtedy się nie udało. Teraz przed szansą stanęła kolejna, Ewa Pajor. Znów się nie udało, choć było znacznie bliżej. Jej Wolfsburg zremisował z Olympique Lyon 1:1 w normalnym czasie, by przegrać dopiero w rzutach karnych 3:4.

Pajor nie dostała szansy występu. Znalazła się tylko w klubowej kadrze na finał. Przed meczem rozmawiałem o niej ze znajomym niemieckim dziennikarzem Markusem Juchemem. Jest jednym z największych specjalistów w branży piłki kobiecej. Na bieżąco śledzi rozgrywki Bundesligi, więc na jego opinii i fachowości można polegać. Tak ocenił Pajor:

„To jedna z najbardziej utalentowanych młodych zawodniczek na świecie. Na razie za wiele jeszcze nie gra, głównie wchodzi na zmiany. Ale nie robiłbym z tego żadnego problemu. Rozmawiałem na jej temat z trenerem Ralfem Kellermanem. Doskonale zdaje sobie sprawę jaki Pajor ma potencjał. I mądrze, krok po kroku, stara się ją wprowadzać do dorosłego futbolu. Dzięki temu może w pełni rozwinąć jej talent”.

Juchem słyszał, że Pajor była nazywana w ojczyźnie „polskim Messim”. I specjalnie go to nie dziwi:

„Bo ona naprawdę przypomina mi Messiego. Gdy dostaje piłkę, rusza do przodu, myśli wyłącznie o tym jak zdobyć bramkę. Nie za często trafiają się zawodniczki z taką mentalnością”.

Polski Messi niestety w finale Ligi Mistrzów nie zagrał(a). Po meczu miałem okazję porozmawiać z Ewą Pajor. Okazała się skromną i sympatyczną dziewczyną. Ma dopiero dziewiętnaście lat, a już występuje w „najlepszym klubie na świecie”, jak mówi o Wolfsburgu. Na razie musiała się pogodzić z jego porażką w finale:

„Na pewno jest smutno. Ale naprawdę dziewczynom należy się wielki szacunek, bo zagrały świetny mecz”.

O swoich początkach w niemieckim klubie mówi, że było ciężko. Szczególnie jeśli chodzi o język:

„Teraz już jest lepiej, ale ciągle muszę się jeszcze dużo uczyć”.

Pajor chciałaby w następnym sezonie grać więcej:

„To jest mój cel” - zauważa. Ale od razu dodaje:

„Nie można oczekiwać za dużo. Trzeba systematycznie pracować, by powoli do wszystkiego dochodzić”.

Może więc spróbować spojrzeć na porażkę Wolfsburga nieco inaczej. Jako na pierwsze (bez)cenne doświadczenie. Kto by nie chciał siedzieć na ławie w finale Ligi Mistrzów już w wieku dziewiętnastu lat? Po rozmowie z Pajor jestem dziwnie spokojny, że już niedługo nie tylko zacznie regularnie grać, ale i regularnie kolekcjonować trofea.

▬ ▬ ● ▬