Podziękujmy Australii, Brazylii, RPA...

Fot. Trafnie.eu

Wreszcie oficjalnie potwierdzono gdzie reprezentacja Polski zagra podczas Euro 2020. Będzie musiała podróżować z jednego końca Europy, na drugi.

Wiadomość o zmianie lokalizacji wszystkich jej meczów nie zrobiła żadnego wrażenia na rodzimych mediach. Może dlatego, że od kilku dni krążyły nieoficjalne informacje na ten temat, które właśnie się potwierdziły. UEFA postawiła twarde warunki – albo ktoś wpuści na stadion kibiców, przynajmniej na część trybun, albo odbierze mu organizację imprezy. I odebrała dwóm miastom, w których mieli występować Polacy.

Dlatego nie zgrają z Hiszpanią w Bilbao, tylko w Sewilli. A zamiast mierzyć się ze Słowacją i Szwecją w Dublinie, oba mecze rozegrają w Sankt Petersburgu. W pierwszym przypadku zmieniono lokalizację wewnątrz tego samego państwa. Co zadecydowało o zmianie w drugim przypadku? Otóż Sankt Petersburg stał się ulubieńcem UEFA, bo zagwarantował zapełnienie trybun w aż 75 procentach. Dlatego reprezentacja Polski będzie latała z jednego końca Europy na drugi.

Jeśli o lokalizacji decyduje wyłącznie liczba miejsc oficjalnie udostępnionych kibicom na stadionie, gratuluję organizatorom mistrzostw doboru takiego kryterium. Czyli patrzą na nie wyłącznie przez pryzmat zysków, inaczej tego nie da się zrozumieć.

Czy ktoś sprawdził przed podjęciem decyzji jakie są możliwości transportu dla potencjalnych kibiców, którzy mieli w planach od ubiegłego roku obejrzenie meczów w oparciu o pierwotna ich lokalizację? Pytanie oczywiście czysto retoryczne. Jak się komuś zachciało oglądać mistrzostwa na żywo, niech się martwi, jego problem.

Okazuje się, że można bez ograniczeń przerzucać uczestniczące w niej drużyny z jednego końca Europy na drugi. Myślałem, że już się nie uda wymyślić nic bardziej absurdalnego niż próbę rozgrywania wielkiego turnieju w nienormalnych czasach w nienormalnej formie, czyli w dwunastu krajach rozrzuconych po całym kontynencie. Niestety, udało się, czyli zdrowy rozsądek znów przegrał.

Ale nie ma co narzekać. Naprawdę mogło być gorzej. Próbuję sobie wyobrazić taką sytuację, że do UEFA zgłasza się, na przykład, przedstawiciel związku piłkarskiego z Australii, Brazylii czy Republiki Południowej Afryki. I proponuje – organizujcie mecze mistrzostw Europy u nas! Dajemy wam do dyspozycji cały stadion, sto procent wypełnionych trybun.

I co wtedy? Reprezentacja Polski latałaby do Sydney, Rio de Janeiro czy Johannesburgu? W tym ostatnim mieście wielki FNB Stadium (podczas mistrzostw świata w 2010 roku zwany jeszcze Soccer City) może pomieścić prawie 95 tysięcy widzów! Czyli pawie o połowę więcej niż ten w Sankt Petersburgu. Jakie to szczęście, że nikt w RPA, w pozostałych wspomnianych krajach zresztą też, nie wpadł na pomysł, by taką propozycję złożyć!

Ostatnie dni związane z zamieszaniem wokół Superligi i teraz kolejne z przenoszeniem bez żadnych hamulców meczów finałów mistrzostw Europy dowodzą, że kasa jest najważniejsza. Jak się komuś nie podoba, nie musi kupować biletów. Przecież przed kilkoma dniami UEFA uprzedziła kibiców, że tor przeszkód z przemieszczaniem się po Europie, to wyłącznie ich problem. Święta prawda, bo ona sama z pewnością sobie poradzi…

▬ ▬ ● ▬