Polacy, gramy u siebie

Fot. Trafnie.eu

Reprezentacja Polski pokonała w Wiedniu Austrię 1:0 na inaugurację eliminacji do mistrzostw Europy w 2020 roku. Wynik naprawdę znakomity. A jaka gra?

Zacznę od wpadki, z której czuję potrzebę się wytłumaczyć. Może niezbyt wielkiej, ale jednak. Otóż dałem się nabrać jak naiwne dziecko człowiekowi w stadionowej kasie dzień przed meczem. Zapewniał mnie, że będzie komplet na trybunach. To chyba nie zna znaczenia tego słowa, albo chciał zaszpanować, kierując się narodową dumą. Bo jak się przyznać, że jego rodacy olali mecz inauguracyjny nazywany w miejscowych mediach hitem i nie potrafili wykupić wszystkich biletów?

Ostatecznie obejrzało go 40 400 widzów. Wolnych było kilka sektorów położonych wysoko pod dachem na łukach, czyli najtańszych miejsc. Może w bogatej Austrii do takich już nikt nie przywiązuje wielkiej uwagi i stąd ta deklaracja kasjera?

Austriacy i tak mogli liczyć na naszych, których na stadionie było mnóstwo. Nie tylko tych przyjezdnych z Polski, ale także Polaków mieszkających w Austrii czy w Niemczech, którzy zjechali do Wiednia.

Podczas rozgrzewki zawodników kamera jeździła po trybunach wyłapując kolejnych kibiców. I na telebimie było widać, że razem siedzieli Austriacy i Polacy. Dlatego polskie flagi powiewały na większości sektorów. A ich właściciele na pewno zajęli jedną czwartą trybun, a może nawet i jedną trzecią?

Przez przypadek usłyszałem ciekawą rozmowę na ulicy w dzielnicy Ottakring. Na chodników przed przejściem dla pieszych zatrzymały się trzy Polki mieszkające w Austrii i jedna zaczęła tłumaczyć koleżankom:

„U mnie na mecz idzie cała rodzina, siostra...”

Kibice tradycyjnie skandowali hasło „Polacy gramy u siebie”, które zdecydowanie trudno uznać za przesadne. Polski doping był zdecydowanie bardziej słyszalny niż ten w niemrawym wykonaniu miejscowych kibiców!

I bardzo się przydał. W pewnym momencie Kamil Grosicki pokazał w kierunku sektorów za jedną z bramek zajmowanych w całości przez Polaków, by wspomagali piłkarzy jeszcze głośniej. Bo mecz, zgodnie zresztą z przypuszczeniami, był bardzo trudny. Pierwsza połowa zdecydowanie dla gospodarzy. W drugiej goście wreszcie zaczęli grać lepiej. Jednak, jak przyznał Kamil Glik:

„Przyjechaliśmy tu po zwycięstwo, ale gdyby mecz zakończył się remisem, też nie schodzilibyśmy z opuszczonymi głowami”.

I właśnie taki mecz jest sztuką wygrać. Polakom się udało, więc trzeba ich chwalić. Choć trener Austriaków Franco Foda chwalił akurat swoich:

„Zagraliśmy bardzo dobrze. Uważam, że w całym meczu mieliśmy więcej okazji do strzelenia bramki niż Polacy”.

Chwalić ma prawo, choć nie trzeba się z nim zgadzać. Ale skoro „zagrali bardzo dobrze”, dlaczego przynajmniej nie zremisowali? Mieli zresztą piłkę meczową tuż przed końcem meczu, gdy bramkę mógł, a nawet powinien, zdobyć głową Marc Janko. Dlatego trochę dziwnie brzmią tego słowa:

„Polacy bardzo mnie rozczarowali. Grali głównie długimi piłkami”.

To spora przesada. Potrafili też stworzyć kilka zgrabnych akcji, a zanim Janko zaprzepaścił wyborną sytuację, mogli (powinni) podwyższyć na 2:0. Niestety świetne podanie Lewandowskiego zmarnował Krzysztof Piątek. Ale i tak został okrzyknięty bohaterem, bo strzelił zwycięskiego gola. I to kilka minut po wejściu na boisko. A wszedł dlatego, że kontuzji doznał Piotr Zieliński. Oto jak piłka bywa przewrotna.

Mam nadzieję, że nikt ie będzie budował teorii, że gdyby Piątek był na boisku od pierwszej minuty, wygralibyśmy 3:0. Wszedł już na trochę podmęczonych rywali, gdy na boisku zrobiło się więcej miejsca, a niepewna interwencja bramkarza sprawiła, że piłka znalazła napastnika Milanu w polu karnym i spadła mu wprost na głowę. Tyle jednak nie wystarczy, o czym wie choćby Janko. Jemu też spadła, a bramki nie zdobył.

Dlatego trzeba się cieszyć z gola Piątka, cieszyć z trzech punktów z trudnym rywalem w trudnym meczu i za wiele nie filozofować. Już w niedzielę następne spotkanie z Łotwą, które też warto wygrać, by mieć na starcie eliminacji komfortową sytuację.

▬ ▬ ● ▬