Światowe Igrzyska Sportowe, część druga

Fot. Trafnie.eu

Obiecałem niedawno kolejne odcinki z imprezy odbywającej się od kilku dni we Wrocławiu. Wrażeń sporo, niektóre zdecydowanie ponad miarę.

Staram się oglądać jak najwięcej dyscyplin się da. Choć nie wszystkie rzucają mnie na kolana, bo rzucać nie muszą. Traktuję je raczej jako odtrutkę na piłkę nożną. Raz na jakiś czas odmiana się przyda. Paradoksalnie po wielkiej dawce innych sportów będę tak wyposzczony, że na pewno zatęsknię za piłką.

Na razie dowiedziałem się, jak mało wiem o różnych dyscyplinach. Odkryłem na przykład letnią odmianę… biathlonu, czyli połączenie wytrzymałości i precyzji. A konkretnie boulle lyońskie. Zawodnik przez pięć minut biega z jednego końca toru na drugi, starając się wybić w tym czasie jedną metalową kulą drugą znajdującą się kilkanaście metrów dalej.

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że bieg na orientację można rozgrywać w środku dnia w środku wielkiego miasta. Przechodnie nie mogli uwierzyć, że wokół nich ganiają ulicami wokół wrocławskiego rynku zawodniczki i zawodnicy, zaliczający przy okazji punkty kontrolne. Jeden zlokalizowano przy pomniku Fredry na Rynku. Gdy turyści zorientowali się jaka czeka ich nieprzewidziana atrakcja, czatowali tam na kolejnych biegaczy, by zrobić pamiątkową fotkę.

Poznałem też odmianę gry podobną do siatkówki. Nazywa się fistball. „Fist” to po angielsku „pięść”. Bo piłkę (może się odbić od murawy) uderza się właśnie zaciśniętą dłonią lub przedramieniem. Niby gra bardzo prosta, może nawet za prosta na pierwszy rzut oka, ale jednak szalenie emocjonująca. Widać to chociażby po reakcjach zawodników po udanym zagraniu, gdy nurkują, by dopaść piłkę.

Ze sportów bardziej znanych zaliczyłem futbol amerykański. Wydaje mi się, że idealnie pasuje do niego zdanie z filmu... „Pretty woman”. Główny bohater (Richard Gere), mówi do swej ukochanej (Julia Roberts), że operę, którą on uwielbia, od pierwszego razu można albo pokochać, albo znienawidzić. Chyba z futbolem amerykańskim jest tak samo. Ale sami musicie wybrać jedną z opcji.

Ciekawym przeżyciem było dla mnie obejrzenie zawodów sumo. Z jednej strony tradycyjny rytuał walki, z drugiej masy ciała zawodników. Ale masa wbrew pozorom nie jest najważniejsza. W kategorii open w finale spotkali się sumici, z których jeden był 65 kilogramów lżejszy od drugiego. I, choć przegrał, wcale nie pozostawał w walce bez szans.

Niektóre sumitki, bo chyba tak należy nazwać panie również uprawiające ten sport, przytłaczają masą, są jak chodzące góry. Ale najbardziej utkwiła mi w pamięci walka dwóch dam o zupełnie normalnej budowie ciała. Przeciętne starcie w sumo trwa od kilku do kilkunastu sekund. Wspomniany pojedynek trwał około dziesięciu minut!!! Sędzia trzy razy go przerywał zarządzając przymusową przerwę. Panie, Japonka i Wenezuelka, tak się zakleszczały, że żadna nie potrafiła pokonać drugiej.

Największe wrażenie zrobiły na mnie zawody w wyścigach na rolkach. Powody były dwa. Pierwszy – estetyczny. Rozgrywane na torze w kolorze błękitny, przy świecącym słońcu i bajecznie kolorowych kostiumach zawodników też wyglądały bajecznie.

Powód drugi okazał się doznaniem zupełnie innego rodzaju. Gdy zakończyła się ceremonia medalowa i zwycięzcy udzielali jeszcze wywiadów, nie zauważyli, że za ich plecami formuje się lej trąby powietrznej (co widać na jednym ze zdjęć). Kilkanaście minut później dokonała spustoszeń na torze niszcząc część jego wyposażenia. Na szczęście żaden człowiek przy tym nie ucierpiał. Między innymi dlatego mogliście przeczytać ten tekst.

▬ ▬ ● ▬

Galeria