2014-05-03
Wreszcie się udało
W piątek odbył się w Warszawie finał piłkarskiego Pucharu Polski. Pierwszy od lat, który nie przypominał go tylko z nazwy. Szkoda, że z dwuletnim opóźnieniem.
Stadionem Narodowym zachwycali się kibice i dziennikarze podczas EURO 2012. Sympatykom polskich drużyn nie dane było zaznać obejrzenia meczu na nowym obiekcie od chwili jego powstania. Bo trudno za taką szansę uznać spotkanie towarzyskie Legii z Sevillą rozegrane tylko dlatego, by przetestować stadion przed mistrzostwami Europy.
W ubiegłym roku finał nie odbył się na Narodowym, ponieważ, jak wyjaśnił sekretarz generalny PZPN Maciej Sawicki, zabrakło wolnych… terminów. Prawda była inna, choć nikt nie miał odwagi powiedzieć tego otwartym tekstem – obawa przed ewentualnymi zadymami między kibicami, których nowy stadion na szczęście jeszcze nie miał okazji doświadczyć.
W tym roku wreszcie się udało przełamać strach. Pomógł trochę fakt, że kibice grających w finale Zawiszy Bydgoszcz i Zagłębia Lubin darzą się sympatią, a wspólnie nienawidzą innych. Nie było więc linii frontu na trybunach, to i nie było problemów. Zobaczyłem pierwszy mecz polskiej piłki od niepamiętnych czasów, na którym nie usłyszałem z trybun żadnej „k...” i żadnego „ch...”!!! Aż niewiarygodne...
Przed finałem więcej czytałem o jego bojkocie wśród kibiców, którzy znielubili się z właścicielem klubu z Bydgoszczy. Miało nie być dopingu. Doping był, choć raczej lekko-pół-średni. Nie rzucał na kolana. Ale liczba kibiców dla wielu z pewnością była zaskoczeniem. Aż 37 120 widzów na trybunach to wielki sukces. Najlepszy wynik od ponad czterdziestu lat w finale krajowego pucharu.
Wynik meczu już taki dobry nie był. Bezbramkowy remis nawet po dogrywce i konieczność strzelania karnych. Słyszałem same kwękania, że zęby bolą od oglądania, że mecz tragiczny. Bez przesady! Widziałem gorsze. Kto nie doświadczył żadnych emocji, niech się przerzuci na szachy. Szkoda, że nie padły bramki z gry, bo okazji było sporo, nawet w ostatniej minucie dogrywki.
Za to w karnych emocji aż nadto, prawdziwa sinusoida nastrojów. Pierwszy przestrzelony przez Zawiszę, ale zwycięski zdobyty też przez piłkarza z Bydgoszczy, Igora Lewczuka. Wpisał się do historii klubu, bo to pierwsze trofeum w jego dorobku. Dlatego zawodnicy tak szaleli po meczu z radości, że wtargnęli nawet na konferencję prasową Ryszarda Tarasiewicza urządzając na niej nieplanowany koncert.
Życzę PZPN, by trzymał poziom organizacji już co roku. Niech drugi maja, Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej, będzie też stałym terminem finału pucharu, zawsze na Stadionie Narodowym. I niech związek zaprasza na mecz jeszcze więcej dzieciaków. Te, które grały w turnieju „Z podwórka na stadion” i znalazły się w nagrodę na trybunach, w piątkowy wieczór bawiły się świetnie. Speaker życzył im, by „kiedyś wróciły na ten stadion być może nie w roli kibiców, ale reprezentantów Polski”. Jeśli wszystkie wrócą tylko w roli kibiców, też będzie dobrze.
Żeby nie przesłodzić, na koniec bardziej realistyczna refleksja. Trener Tarasiewicz zapytany po meczu o szanse Zawiszy w eliminacjach Ligi Europejskiej, w których zdobywając puchar zapewniła sobie miejsce, odpowiedział do bólu szczerze. W obecnym składzie nie daje jej wielkich szans...
▬ ▬ ● ▬