Znów się nie udało

Fot. Trafnie.eu

W sobotę w Kijowie odbędzie się finał Ligi Mistrzów. Jeden już się odbył, choć pewnie nie wszyscy o tym wiedzą. A szkoda, bo było sporo emocji.

Na stadionie Dynama rywalizowały drużyny Olympique Lyon i VfL Wolfsburg w finale Ligi Mistrzów kobiet. Finalistki są mniej więcej odpowiednikiem Realu Madryt i Barcelony w męskim futbolu. Odkąd UEFA wprowadziła, na wzór Ligi Mistrzów, podobny format najważniejszych rozgrywek dla pań, Lyon w ośmiu jej edycjach sześć razy wystąpił w finale (!), Wolfsburg trzy razy, a dwa razy drużyny grały w decydującym meczu ze sobą. W czwartek po raz trzeci w Kijowie.

Muszę się pochwalić, że sześć z ośmiu finałów miałem okazję oglądać na żywo. Zawsze z przyjemnością, bo nie mam wątpliwości, że DZIEWUCHY POTRAFIĄ! I to jak potrafią walczyć. Ich mecze stanowią dla mnie odtrutkę na obłudny męski futbol, w którym panowie piłkarze już od pierwszej akcji kombinują, by oszukać sędziego, tarzają się po murawie, choć nikt im niczego złego nie zrobił.

Dziewuchy nie udają, nie oszukują, walczą naprawdę, a jak leżą na boisku, to znaczy, że coś poważnego im się stało. Dlatego wymyśliłem sobie umowny „punkt Q”, czyli moment, kiedy lekarz wbiega po raz pierwszy na murawę w meczu. Z reguły dopiero w drugiej połowie, gdy zdarzy się coś istotnego. Wcześniej nie musi, to nie ma męskiego cyrku oszustów z udawaniem fauli i kontuzji.

Tak było w Kijowie, gdy pierwsze wejście lekarza w 55 minucie zakończyło się od razu sprowadzeniem z boiska mocno utykającej zawodniczki Wolfsburga Sary Bjork Gunnarsdóttir i w konsekwencji zmianą.

Już na rozgrzewce przyglądałem się innej piłkarce niemieckiego klubu. Obecność w wyjściowym składzie Ewy Pajor, nazywanej „polskim Messim w spódnicy(!)”, sprawiła że mecz oglądałem wyraźnie sympatyzując z jej drużyną.

Miałem nadzieję, że na własne oczy zobaczę pierwszy triumf polskiej zawodniczki w Lidze Mistrzów. Przed dwoma laty we włoskim Reggio Emilia, też zresztą w meczu z Lyonem, oglądałem ją w finale, ale za boczną linią. Rozgrzewała się intensywnie, jednak na boisko ostatecznie nie weszła, a Wolfsburg przegrał po serii rzutów karnych.

W Kijowie zagrała już od początku. Jej trener Stephan Lerch powiedział po meczu, że „wykonała wielką pracę ciężko pracując dla drużyny”. Rzeczywiście walczyła dzielnie, ale osamotniona w przodzie miała przeciwko sobie znacznie silniejsze fizycznie dwie doświadczone środkowe obrończynie - Wendie Renard i Griedge M'Bock Bathy. Bazując na swych walorach szybkościowych Pajor robiła co mogła, starając się wygrywać pojedynki z nimi.

Lyon ma jednak większy potencjał, co dało się zauważyć z każdą kolejną minutą meczu. Choć z drugiej strony wydawało się przez moment, że w piłce nie ma jednak rzeczy niemożliwych. Po bezbramkowych dziewięćdziesięciu minutach w dogrywce to niemiecki zespół objął prowadzenie. Triumfu mojej rodaczki w Lidze Mistrzów jednak się nie doczekałem. Francuzki dokonały bowiem prawdziwej egzekucji strzelając aż cztery bramki, by po raz piąty triumfować w najważniejszych kobiecych rozgrywkach.

Z Ewą Pajor ciężko było po meczu rozmawiać. Totalnie załamana ciągle przeżywa jeszcze to, co działo się przez sto dwadzieścia minut na boisku. Zaraz po końcowym gwizdku dosłownie padła na murawę zupełnie wykończona walką. Podchodziły do niej zawodniczki i osoby ze sztabu Wolfsburga. Co mówili?

„Nie mam pojęcia, nic jeszcze do mnie nie docierało, ciągle były emocje” - odpowiedziała Pajor. I dodała:

„Chcieliśmy utrzymać prowadzenie, ale niestety się nie udało i trzeba to przyjąć na klatę”.

Próbowałem ją jakoś pocieszyć i powiedzieć, że do trzech razy sztuka. I że mam nadzieję spotkać się znów na kolejnym finale, tym razem zwycięskim dla Wolfburga. Odpowiedziała:

„Oby tak było. Trzeba dalej ciężko trenować, bo samo nic nie przyjdzie”.

Dziewczyno, głowa do góry! Masz dopiero dwadzieścia jeden lat i jeszcze całą karierę przed sobą, o czym świadczy wypowiedź jej trenera:

„Jest już ważną zawodniczką drużyny, a jeszcze młodą i perspektywiczną”...

▬ ▬ ● ▬