Co tak trudno zrozumieć?

Fot. Trafnie.eu

Gdy inni walczą jeszcze o awans do mistrzostw świata, polscy piłkarze szykują się do meczów towarzyskich. Na sporym luzie, takie odniosłem wrażenie.

Oglądałem w czwartek dwa pierwsze mecze barażowe w strefie europejskiej. To znaczy obejrzałem ile się dało, gdy patrzy się na dwa jednocześnie, przeskakując z jednego an drugi. Boiskowe wydarzenia pomagały we właściwym wyborze.

Zacząłem od tego z udziałem Irlandii Północnej i Szwajcarii. Obie drużyny dobrze pamiętam z ubiegłorocznego EURO, gdy walczyły z Polską. I obie od tamtej pory postępów nie zrobiły. Irlandzcy piłkarze to mistrzowie przeszkadzania. Najpierw starają się, by nikt im bramki nie strzelił. Jak się uda, sami próbują coś wcisnąć. Czasami się udaje, skoro grają w barażach. Patrząc na te popisy sukcesu im nie życzyłem, bo chciałbym jak najmniej w finałach mistrzostw świata oglądać tak grających drużyn.

I pewnie w Rosji nie zagrają, bo Szwajcaria wygrała w Belfaście 1:0 i ma jeszcze rewanż u siebie. Ale niczego bym mimo wszystko nie przesądzał. Szwajcarzy znudzili mnie nie mniej niż ich rywale. Bramkę zdobyli z karnego po mocno subiektywnej interpretacji sędziego dotyczącej zagrania ręką. Niby byli lepsi piłkarsko od przeciwników, ale nic z tego w praktyce nie wynikało. Jeśli do Rosji pojadą, mistrzem świata raczej nie zostaną.

Znudzony pierwszym meczem, przerzuciłem się dość szybko na drugi. Chorwacja grała z Grecją i nie za bardzo miała z kim grać. Jej zwycięstwo 4:1 nie do końca odzwierciedla boiskowe wydarzenia. Raczej dowodzi jak we wszystkich eliminacjach ważne jest losowanie grup. Bo z przebiegu meczu można było odnieść wrażenie, że spotkały się dwa zespoły z różnych piłkarskich światów. Chwilami wyglądał jak jakiś sparing, w którym Chorwaci grali niemal w „dziada” tłamsząc rywali.

Zanim obejrzałem dwóch potencjalnych rywali Polaków w finałach mistrzostw świata, posłuchałem co ci mają do powiedzenia na konferencji prasowej przed meczem towarzyskim z Urugwajem, który w piątek odbędzie się w Warszawie.

Owe konferencje nie należą do moich ulubionych piłkarskich wydarzeń, ale tym razem dało się tę jakoś przeżyć. Może dlatego, że odpytywani przez redaktorów piłkarze (Grzegorz Krychowiak, Kamil Grosicki i Jakub Błaszczykowski) razem z trenerem wyglądali na mocno wyluzowanych.

Było więc trochę śmiechu, w czym prym wodził Grosicki. Już prawie zaklepał sobie u trenera miejsce w ataku, przy ustawieniu z dwoma napastnikami, mrugając do niego porozumiewawczo. I dał do zrozumienia, że na grę na boku pomocy w nowym systemie 3-5-2 za bardzo się nie pisze, bo mu to słabo wychodzi. Wyznanie szczere, albo może raczej forma rzucenia sobie zawczasu koła ratunkowego, skoro zawodnicy na tej pozycji muszą zapieprzać za dwóch. A Grosicki często pod koniec meczu zaczyna gasnąć…

Nie wszystkim było jednak tak wesoło. Na treningu po konferencji nie pojawił się Robert Lewandowski. Odesłano go już do domu po przeprowadzonych badaniach. Stwierdzono, że nie ma co ryzykować z kontuzją mięśnia uda. Niby niegroźna, ale trzeba ją do końca wyleczyć.

No to ja się pytam, czy trzeba było czekać aż na wyniki badań? Nie lepiej od razu cofnąć mu powołanie, co proponowałem kilka dni temu? Lewandowski jest przecież nie tylko kontuzjowany, ale też (może przede wszystkim!) przemęczony. Naprawdę tak trudno to zrozumieć i dać mu choć trochę odpocząć?

▬ ▬ ● ▬