Dlaczego nikt otwarcie nie...

Fot. Trafnie.eu

Reprezentacja Polski pokonała Słowenię 3:2 na zakończenie eliminacji do mistrzostw Europy. Eliminacji, w których była straszliwie krytykowana.

Obawiałem się trochę samego początku meczu, bo przecież był oficjalnym pożegnaniem Łukasza Piszczka. Awans już wcześniej zapewniony, do tego taka uroczystość, więc czy nie nastąpi zaraz po pierwszym gwizdku pewna dekoncentracja?

Ale nie było na to szans, bo gra się ledwo zaczęła i to zaczęła się ostro. Że może być ostro, świadczyła obecność w podstawowym składzie Jacka Góralskiego. On w każdym meczu niczym pitbull rzuca się rywalom do gardeł i walczy o swoje w środku pola. Ale Słoweńcy od początku też chcieli naszych postraszyć. Już w jednej z pierwszych akcji Jasmin Kurtič dostał żółtą kartkę (po przerwie jeszcze drugą i wyleciał z boiska).

Od razu były też prawdziwe emocje, bo w kolejnej akcji padła bramka dla Polski po przytomnym uderzeniu Sebastiana Szymańskiego. Znalazł się przy piłce po ostrym starciu bramkarza Jana Oblaka z Kamilem Glikiem. Dla polskiego obrońcy zakończyło się ono złamaniem nosa. Choć chciał wrócić na boisko, trener Jerzy Brzęczek długo musiał mu tłumaczył przy bocznej linii, że to nie ma sensu. Nie wiem na ile go przekonał, bo Glik poszedł do szatni, a po jego ruchach nawet z daleka widać było wściekłość.

Wydawało się, że gdy nasi tak dobrze zaczęli, z każdą minutą będzie jeszcze lepiej. Ale w piłce nie należy wyciągać zbyt szybko wniosków. Bo niestety równie szybko padło wyrównanie. W drugiej połowie to samo. Druga bramka strzelona przez Polaków i kilka naprawdę fajnych akcji w ich wykonaniu. I nagle znów niespodziewany cios, i znów wyrównanie Słoweńców. Na szczęście padł jeszcze ten zwycięski gol dający wygraną na zakończenie eliminacji.

Jeśli po pierwszej połowie ostatniego meczu z Izraelem wydawało się, że istnieje w reprezentacji życie bez Roberta Lewandowskiego, kolejny potwierdził, że na pewno jest to życie na znacznie niższym poziomie. Bo dwie ostatnie bramki były wyłącznie jego zasługą.

Głównie Lewandowski przesądził o zwycięstwie ze Słowenią, choć zwycięstwo przez większość meczu nie wydawało się wcale takie oczywiste. Najpierw sam ruszył z piłką i po minięciu kolejnych rywali zakończył akcję strzałem z ostrego kąta. Pokazał prawdziwą klasę. Tak samo przy ostatniej bramce, gdy w okolicach narożnika pola karnego skupił na sobie uwagę aż czterech Słoweńców, by przytomnie zagrać piłkę na drugą stronę, gdzie duet Kamil Grosicki i Jacek Góralski zajął się wykończeniem wypracowanej przez niego akcji.

Byłoby nadużyciem stwierdzenie, że Lewandowski sam wygrał mecz. Ale nie będzie żadnym nadużyciem teza, że bez niego reprezentacja Polski we wtorkowy wieczór w Warszawie na pewno nie pokonałaby Słowenii. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Wygrała swoją grupę eliminacyjną, tu też nie ma wątpliwości, jedną z najsłabszych, o ile nie najsłabszą z tych europejskich. Ale mimo wszystko wygrała, ponosząc tylko jedną porażkę i remisując jeden mecz. W dziesięciu straciła jedynie pięć bramek. Jednak przez większość eliminacji była chłostana niemiłosiernie. A najwięcej jej trener.

To dowód, że w narodzie ciągle oczekiwania związane z wynikami są zdecydowanie większe niż możliwości drużyny ten naród reprezentującej. Od lat niezmiennie twierdzę, że Polska ma drużynę najwyżej średniej klasy europejskiej. Twierdziłem tak również po EURO 2016, gdy moi rodacy chodzili w amoku po dotarciu orłów Adama Nawałki do ćwierćfinału imprezy. Dlatego awans na kolejne mistrzostwa Europy przyjmuję ze spokojem.

Nurtuje mnie pytanie – skoro reprezentacja była tak strasznie krytykowana, dlaczego przy rozpatrywaniu w ostatnich dniach, czy może ostatecznie trafić przed losowaniem grup finałowych do pierwszego koszyka, nikt otwarcie nie stwierdził – ABSOLUTNIE NIE ZASŁUGUJE NA TO!? Ale takich paradoksalnych pytań związanych z polską piłką można postawić jeszcze mnóstwo...

▬ ▬ ● ▬