Ile wytrzyma Vuković?

Fot. Trafnie.eu

To był tydzień szalonych rozstrzygnięć na piłkarskich boiskach. Ale pewnie niewielu mi uwierzy, że było coś, co zszokowało mnie bardziej, niż wyniki w Lidze Mistrzów.

Chyba każdy był zaskoczony przebiegiem i rezultatami rewanżowych meczów półfinałowych. Choć coraz mniej z każdą kolejną minutą pierwszego i wydarzeniami po przerwie w drugim. Bo gdy na boisku gra tylko jedna drużyna, a druga głównie statystuje, popełniając trudne do wytłumaczenia błędy, trudno się dziwić końcowym wynikom. Nawet bramce zdobytej w szóstej minucie doliczonego czasu gry w Amsterdamie.

Na dowód mam tekst napisany dzień wcześniej, w którym brałem pod uwagę zbyt duże ciśnienie, któremu poddawany był już Ajax. I choć trener tej drużyny powiedział swoim zawodnikom po meczu z Tottenhamem Hotspur, że to, co działo się w końcówce „jest nie do wytłumaczenia”, uważam wręcz odwrotnie – da się łatwo wytłumaczyć niedoskonałością ludzkiej psychiki.  

Najbardziej zszokowało mnie jednak inna wypowiedź Holendra, stając się na kilka dni wręcz obsesją. Na konferencji prasowej stwierdził, że (cytat z pamięci) sędzia nie powinien uznać decydującej bramki, bo została zdobyta już po czasie. Czyli, jeśli dobrze zrozumiałem, powinien wcześniej zakończyć mecz, więc właściwie on jest winny porażki Ajaksu!

Tę wypowiedź usłyszałem w jednej z polskich telewizji i zacząłem się zastanawiać, czy słowa Ten Haga zostały dobrze przetłumaczone. Bo jeśli tak, doszczętnie się w moich oczach skompromitował. Rozumiem, że porażka w podobnych okolicznościach boli bardzo, więc trudno się z nią pogodzić, ale są pewne granice rozsądku, których nie można przekraczać. Większy szacunek łatwiej zdobyć szczerze przyznając się do błędu, niż na siłę szukając winnego.

Nie mogłem uwierzyć, że Ten Hag mógł wygadywać takie głupoty i jakaś irracjonalna siła nie pozwalała mi tak zostawić tej, w sumie przecież, zupełnie błahej sprawy. Poprosiłem więc o wsparcie znajomego dziennikarza z Holandii. Sprawdził i stwierdził, że trener Ajaksu „niczego takiego nie powiedział, więc to raczej błąd w tłumaczeniu”. Czyli dowód, że tłumaczenie jest sztuką, niestety niedocenianą.

Jednak wydarzenia związane z półfinałami Ligi Mistrzów były niczym w porównaniu z informacją oficjalnie opublikowaną dwa dni później:

„Aleksandar Vuković podpisał z Legią Warszawa nowy, roczny kontrakt z opcją przedłużenia. Decyzję ogłosił prezes Dariusz Mioduski”.

Po przeczytaniu z wrażenia dosłownie spadłem z krzesła. Już prędzej spodziewałbym się, że Słońce zacznie się kręcić wokół Ziemi. Bo nie jest to tylko decyzja o zatrudnieniu na stałe tymczasowego trenera. To raczej zupełna zmiana filozofii działania klubu.

A najbardziej szokujący był jej termin – prezes Mioduski nie poczekał nawet do końca sezonu, by sprawdzić, czy kandydat na trenerski stołek jest w stanie zdobyć mistrzowski tytuł. Oczywiście doskonale rozumiem, że nominacja miała mu dodać pewności siebie, czyli stanowić jasny przekaz dla szatni, przed trzema decydującymi meczami końca sezonu, kto w niej rządzi.

Wynik niedzielnego meczu z Pogonią dowodzi, że pomysł raczej nie wypalił. Choć ja już wcześniej zacząłem się zastanawiać - czyżby prezes Mioduski przestał śnić o meczach w Lidze Mistrzów z Bayernem Monachium podczas weekendu i nie szuka już w Europie kolejnego zagranicznego trenera? Nie do końca chce mi się w to wierzyć. Dlatego jestem ciekawy ile na gorącym stołku w Legii wytrzyma Vuković, zatrudniony na rok, skoro Ricardo Sa Pinto, zatrudniony na trzy lata, nie przetrwał nawet roku?           

▬ ▬ ● ▬