Przecież prezes sam się nie…

Fot. Trafnie.eu

Po zwolnieniu trenerów dwóch klubów od lat trąbiących o obowiązku zdobywania tytułu mistrza Polski, ciągle pojawia się mnóstwo nowych komentarzy.

Wśród tych dotyczących zwolnienia Adama Nawałki z Lecha najciekawsza była dla mnie informacja o odprawie jaką dostał. Trudno liczyć na jej oficjalne potwierdzenie, ale mam nadzieję, że jest wiarygodna. To skromne trzymiesięczne zarobki (opcja znacznie tańsza dla klubu niż ta, gdyby zwolniono go w kolejnym sezonie) – 450 tysięcy złotych.  

Od razu przypomniał mi się artykuł namawiający przyszłych emerytów do oszczędzania na specjalnie stworzonych do tego indywidualnych kontach wraz z informacją ile muszą odkładać miesięcznie, by zgromadzić na przykład sto tysięcy złotych. No to pan trener jednego dnia dostał od razu kilka dodatkowych emerytur. Nie zginie na pewno, nie ma się o niego co martwić.

Chyba jedynym, który stanął w obronie byłego selekcjonera jest Michał Probierz (za: wp.pl):

„Jestem zbulwersowany tym, co się dzieje wokół zwolnienia Adama Nawałki. Można kogoś zwolnić, bo takie jest życie, ale wyżywanie się na Adamie Nawałce i hejt, jaki na niego spływa, są na żenującym poziomie. Adam na to nie zasłużył. Dziś trenera może obrazić każdy gdziekolwiek i jak chce”.  
I jeszcze ten fragment:

„My wszyscy mamy upadki i wzloty. Nie ma trenera, który tylko wygrywa. Ale chamskie obrażanie trenera, który tak długo był selekcjonerem, jest nie na miejscu. Adam, jestem z tobą”.

Tylko zauważę, że nigdy nie uprawiałem wazeliniarstwa na temat Nawałki, nie przystąpiłem do komitetu budowy jego pomnika, a teraz nikogo nie obrażam, najwyżej przypominam wcześniejsze zdanie na temat pana trenera.

Probierz zaimponował mi z dwóch powodów. Po pierwsze, że w ogóle miał odwagę stanąć w jego obronie. Po drugie, że zabrał głos jako trener Cracovii w sprawie człowieka jednoznacznie identyfikowanego z lokalnym rywalem, czyli Wisłą. Warto by dawni i liczni miłośnicy „cudotwórcy” mieli odwagę zrobić teraz choćby krótki rachunek sumienia...

Nie zauważyłem, by ktokolwiek stanął w obronie Ricardo Sa Pinto, po niedzielnej klęsce jego drużyny z Wisłą w Krakowie i ostatecznego pogonienia go z klubu dzień później. Ale kto miałby odwagę się odezwać, skoro dotąd Portugalczyk oskarżał kogo tylko mógł o brak szacunku dla siebie.

Choć dla mnie w konkursie na antybohatera Legii Sa Pinto zdecydowanie pozostaje w cieniu prezesa i właściciela klubu Dariusza Mioduskiego. Od dawna odnoszę wrażenie, że ten niezmiernie się męczy w zapyziałej atmosferze prowincjonalnej piłki. Jest STWORZONY DO CZEGOŚ WIĘKSZEGO I LEPSZEGO! Niestety los okazał się dla niego podły, wybierając za ojczyznę kraj, który w klubowej piłce nie znaczył, nie znaczy i nic znaczyć nie będzie w przewidywanej przyszłości.

Dlatego wyczuwam niezwykłą dumę w każdej wypowiedzi dotyczącej jego udziału w europejskim stowarzyszeniu klubów, o czym nie tak dawno wspominałem. To jest ten „prawdziwy” futbol mu pisany, Przecież, co oczywiste, miejsce jego klubu jest w Europie, a nie jakiś polskiej lidze. Dlatego pan prezes jakiś czas temu był naprawdę zdziwiony dlaczego rodzime kluby nie sprzedają najlepszych swoich piłkarzy do jego Legii, tylko prosto za granicę. A miał dla nich proste rozwiązanie (za: rp.pl):

„Chodzi o współpracę, na której wszyscy skorzystają. Niech ci zawodnicy trafią do Legii czy Lecha, zanim wyjadą za granicę, bo bardzo często nie są jeszcze na to gotowi. A odpowiednie umowy mogą pozwolić tym klubom jeszcze lepiej zarobić przy kolejnych transferach”.

Czyli jak Legia się najlepszymi Polakami pożywi, przy okazji ich wypromuje, to i poprzednim pracodawcom piłkarzy też powinno coś kapnąć. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu, tym bardziej gdy wiadomo, kto jest najważniejszy. Zasada tak prosta i logiczna, jak ulubione hasło kibiców klubu pana prezesa – jesteśmy waszą stolicą.

Trzeba przyznać, że Mioduski nie traci czasu na zastanawianie się, które z jego decyzji były trafne. Z reguły wszystko wie przecież lepiej. Tak jak wiedział z kolejnymi trenerami, najpierw z Chorwacji, potem z Portugalii. Wszyscy wokół przekonywali, że albo nie mają wystarczającego doświadczenia, albo ich praca trwająca najwyżej kilka miesięcy jest wszędzie jedną wielką awanturą. Ale pan prezes jak zwykle zawsze wiedział lepiej, więc postawił na swoim. Niestety złośliwy los znów spłatał mu psikusa, bo właśnie rozstał się z Sa Pinto, w którego wierzył chyba tylko on.

Przez chwilę nawet się zastanawiałem, czy nie traktuję Mioduskiego niesprawiedliwie, przecież tak dobrze chce, tak się stara, choć mu nie wychodzi. Ale z błędu wyprowadził mnie Romek Kosecki występując z takim przesłanianiem do pana prezesa (za: onet.pl):

„Człowieku, weź się w końcu ogarnij. Nie udawaj alfy i omegi, posłuchaj innych ludzi, którzy trochę znają się na piłce, bo inaczej przegrasz”.

Cóż mogę Romkowi podpowiedzieć? To, co zauważyłem już dawno temu – przecież  prezes sam się nie zwolni!

▬ ▬ ● ▬