Jak się czegoś bardzo pragnie...

Fot. Trafnie.eu

Polska piłka pożegnała się w środę z Ligą Mistrzów. Na ile? Na kolejne dwadzieścia lat? To się okaże. Na pocieszenia została Liga Europejska.

Legia grała w Warszawie ze Sportingiem Lizbona. Że to jej ostatni mecz w Lidze Mistrzów w tym sezonie, wiadomo było znacznie wcześniej. Jeśli dobrze pamiętam trener Besnik Hasi zakomunikował odpadnięcie z rywalizacji już na konferencji prasowej po pierwszej kolejce i koszmarze z Borussią Dortmund.

Wtedy chyba nikt trzeźwo myślący nie marzył o dalszej grze w Lidze Mistrzów na wiosnę, a raczej o uniknięciu kompromitacji w kolejnych meczach. W mediach pojawiły się zestawienia drużyn z najgorszym bilansem w historii rozgrywek. Takich, które nie zdobyły punktu w fazie grupowej, nie strzeliły bramki, a dały sobie wbić najwięcej, itp., itd. Oczywiście wszystko z pytaniem ile z tych niechlubnych rekordów stanie się łupem Legii?

Rzeczywiście jeden pobiła, ale nie z czarnej listy i nie samodzielnie, tylko na spółkę z Borussią – najwięcej strzelonych bramek w jednym meczu, aż dwanaście. Ale to już była inna Legia. Piłkarze niby ci sami, ale z nowym trenerem, absolutnym przeciwieństwem poprzedniego. Zamiast prezentować boiskowy paraliż z pierwszej kolejki, drużyna zaczęła grać w piłkę, jak potrafiła najlepiej.

Przyznaję, że bardziej od zachwytów nad strzeloną bramką na Santiago Bernabeu, bolało mnie pięć straconych. Ale przynajmniej widać było, że drużyna walczy, że nie boi się żadnego rywala, że wreszcie jest drużyną! A tego za czasów Hasiego powiedzieć się nie dało.

Mimo wszystko, gdy jego następca Jacek Magiera zaczynał nieśmiało wspominać o odebraniu w Warszawie punktów Realowi, wydawało się, że nieco odleciał w swych marzeniach. Kiedy jednak jego drużyna zremisowała 3:3, należało nabrać szacunku do wypowiedzi trenera jeszcze przed meczem.

Po tym środowym ze Sportingiem zadziwił jeszcze bardziej. Legia wygrała 1:0 zapewniając sobie awans do wiosennych rozgrywek Ligi Europejskiej właśnie kosztem drużyny z Portugalii. A Magiera, który przed spotkaniem wróżył właśnie taki wynik (!), wyciągnął kartkę i pokazał:

„Tu zostało zapisane, że po pierwszej połowie ma być 1:0”.

I rzeczywiście było. Goście mogli wyrównać, ale gospodarze mogli (nawet powinni) podwyższyć prowadzenie, więc na pewno nie wygrali dzięki szczęściu. Wręcz przeciwnie, zasłużyli na zwycięstwo konsekwentną grą, przede wszystkim w obronie. W pierwszym meczu grupowym w Lidze Mistrzów w tym sezonie nie stracili bramki, choć tracąc aż dwadzieścia cztery w poprzednich pięciu, wyrównali niechlubny rekord rozgrywek.

Awans do Ligi Europejskiej jest kosmicznym sukcesem, gdy ma się w pamięci koszmarne 0:6 z Borussią na dzień dobry. Magiera stwierdził, ze trzeba starać się osiągać cele małymi kroczkami – najpierw strzelić bramkę (Realowi w Madrycie), potem starać się zremisować (z Realem w Warszawie), a gdy się uda, spróbować wygrać (ze Sportingiem). Chciałem napisać - jemu się udało. Ale to nieprawda, nic mu się nie udało. On sobie wszystko zaplanował! Albo jeszcze inaczej - kolejny cytat z konferencji po meczu ze Sportingiem:

„Jak się czegoś bardzo pragnie, łatwiej to osiągnąć”.

Magiera zapowiedział, że w przyszłym sezonie chciałby wrócić z Legią do Ligi Mistrzów. Oby ów plan udało się również zrealizować. Bo czekanie dwadzieścia lat na kolejny start polskiej drużyny w tych rozgrywkach, to byłby dramat.

▬ ▬ ● ▬