Kto był naprawdę do walnięcia?

Fot. Ekstraklasa S.A.

Jednego chcą już pogonić, drugi nie może uwierzyć w to, co się stało, a inny chyba nie żałuje, że został – Ekstraklasa wróciła po zimowej przerwie.

W poniedziałek odbył się ostatni mecz pierwszej (teoretycznie) wiosennej kolejki. Piast przegrał u siebie z Jagiellonią 0:2. Wydawać by się mogło, że taki początek dla drużyny, która znajduje się w strefie spadkowej to dramat. Na pewno nie jest powodem do dumy, wystarczyło posłuchać co na meczu śpiewali kibice z Gliwic. Ale paradoksalnie porażka niewiele zmniejszyła szanse Piasta na utrzymanie, skoro inne drużyny z dołu tabeli, Bruk-Bet i Sandecja, też przegrały.

Ciekawszym tematem z tego meczu była bramka zdobyta przez Przemysława Frankowskiego. Właściwie wszystko zrobił tak, jak uczą trenerzy. I odpowiednio przyjął piłkę, i uderzył spoza pola karnego w samo okienko. Strzał praktycznie bez szans na obronę.

Gdy patrzyłem na gola Frankowskiego od razu pomyślałem o zagranicznych… transferach. Przypomniał mi się temat jego ewentualnego przejścia do drużyny Caen w zimowym oknie transferowym. Czy gdyby do niego doszło, Frankowski oglądałby podczas ostatniego weekendu kolejny mecz Ligue 1 z ławki? A może z trybun, jak Jarosław Jach, który znów nie znalazł się w kadrze na mecz Crystal Palace? Kto ma dziś większą szansę (choć wcale nie twierdzę, że wielką), by pojechać na mistrzostwa świata? Może jednak czasami lepiej zostać trochę dłużej w polskiej lidze.

Oglądając transmisję z meczu w Gliwicach usłyszałem komentarz, że Jagiellonia, która zdobyła wicemistrzostwo Polski w 2017 roku, praktycznie nie istnieje. Że oglądamy już nową drużynę nowego trenera Ireneusza Mamrota.

Tak mnie to zaintrygowało, że postanowiłem sprawdzić. Z czternastu zawodników, którzy wystąpili w ostatnim meczu ubiegłego sezonu z Lechem, w Gliwicach zagrało tylko sześciu! Jeśli zespół wicemistrza kraju w ciągu pół roku zmienia się tak diametralnie, jak można się dziwić, że później przedstawicieli Ekstraklasy leje w europejskich pucharach kto chce?

Jeśli już rozmawiamy o nowych piłkarzach, sztuką jest trafić z transferami, by od razu stanowili wymierne wzmocnienie. Ta sztuka z pewnością udała się w Lubinie. Czech Jakub Mareš zadebiutował w piątek w barwach Zagłębia w meczu z Legią i zdobył dwie bramki.

Jedną z karnego, co też ma swoją wymowę, jeśli od razu dają nowemu grajkowi go strzelać. Jeszcze ze dwa mecze i nikt nie będzie w Lubinie pamiętał, że całkiem niedawno grał tu Jakub Świerczok. Wolę jednak trochę poczekać z oceną, bo największym grzechem byłoby przygotować Czechowi laurkę po jednym występie. Niech w kolejnych potwierdzi swoje walory.

W odróżnieniu od Mareša, bramkarz Piotr Leciejewski debiutu w Zagłębiu w meczu z Legią za dobrze wspominać nie będzie. Nie mógł pogodzić się z porażką 2:3 i stwierdził, że drużyna z Warszawy „była do walnięcia”. Skoro była, należało ją walnąć. A skoro Zagłębiu się to nie udało, lepiej takich rzeczy nie wygadywać, bo to jeszcze gorzej świadczy o przegranych.

I na koniec mocno subiektywnego podsumowania pierwszej kolejki Ekstraklasy po zimowej przerwie jeszcze o tym, którego już mają zwalniać. Można powiedzieć, że dla Macieja Bartoszka nieszczęścia zaczęły się zaraz po otrzymaniu nagrody dla najlepszego trenera Ekstraklasy w ubiegłym sezonie.

W nagrodę za otrzymanie nagrody został pogoniony z Korony Kielce. Miał wyjechać za granicę, a wylądował ostatecznie w Niecieczy. W pierwszym tegorocznym meczu zaliczył falstart. Jego piłkarze przegrali u siebie z Koroną 0:3, a dwie bramki strzelili sobie praktycznie sami. Ale ich raczej nie zwolnią. Przecież za dobór zawodników i wyniki odpowiada pan trener.

▬ ▬ ● ▬