Pewne jest tylko to, że...

Fot. Trafnie.eu

Atletico straszliwie złoiło skórę Realowi w derbach Madrytu wygrywając aż 4:0. Swoje odcierpiało w finale Ligi Mistrzów. Od tej pory cierpią wyłącznie sąsiedzi.

Zawsze dla kontrastu mogę przywołać, niedawno przywoływałem, Usaina Bolta. Kiedy zdecyduje się gdzieś wystartować, pojawia się pytanie – kto zajmie drugie miejsce. W piłce na szczęście nie jest tak nudno. To ciągle dziedzina sportu w dużym stopniu nieprzewidywalna. Pewnie dlatego firmy bukmacherskie świetnie prosperują. Pewnie dlatego tylu cwaniaków, a nawet poważnych gangsterów, próbuje robić różne przekręty, by w tej branży zarobić dobre pieniądze.

Pokażcie mi mądrego, który w sobotę rano obstawiałby w szlagierowym meczu Primera Division porażkę Realu czterema bramkami! Co prawda przed meczem późniejsi przegrani narzekali na kontuzje. Ale bądźmy poważni, jeśli od dwóch miesięcy ktoś jest drużynowym mistrzem świata, z takimi problemami musi sobie radzić z marszu, mieć odpowiednią kadrę. Na tym poziomie rywalizacji inaczej się nie da.

Być może chłopaki nie potrafili skupić się na meczu, bo już myśleli o wieczornych baletach z okazji trzydziestych urodzin Cristiano Ronaldo? Ale tłumaczenie wyłącznie tym wysokiej porażki byłoby przesadą. Przyznać jednak trzeba, że gwiazdorzy Realu strzelili sobie sami jeszcze większego swojaka, dając się przyłapać na imprezie. Nie wyglądali na specjalnie zmartwionych strasznym laniem w derbach, wręcz przeciwnie. Humory im dopisywały, czyli straszliwa „wizerunkowa wpadka”. Przynajmniej w oczach tych sympatyzujących z Realem.

Mój znajomy z Madrytu po ubiegłorocznym finale Ligi Mistrzów przekonywał, że scenariusz meczu w Lizbonie został skrojony pod oba kluby wręcz idealnie:

„Przecież Atletico to cierpiętnicy. Więc w finale też musieli cierpieć...”

Przypomnę, że w doliczonym czasie gry dramatycznego meczu Real zdołał wyrównać, a w dogrywce dobił Atletico zdobywając jeszcze trzy bramki. Przegrani swoje więc odcierpieli, ale po latach posuchy i tak awans do finału był dla nich sukcesem. A od tej pory cierpią z ich powodu wyłącznie sąsiedzi, których zlali w Superpucharze Hiszpanii, Pucharze Króla i teraz w lidze.

Wysokość tego ostatniego zwycięstwa jest trochę szokująca, ale i budująca. Daje bowiem nadzieję, że na trwale zmienia się układ sił nie tylko w piłce hiszpańskiej, ale (miejmy nadzieję!) także europejskiej. W Primera Division Atletico pogodziło już Real z Barceloną w ubiegłym sezonie. Może jeszcze coś nawywija w obecnym w Lidze Mistrzów? Bo grono faworytów do zwycięstwa w tych rozgrywkach w ostatnich latach strasznie się zawężyło. Przydałaby się jakaś odmiana, trochę świeżej krwi. Nadzieję miałem na to już przed finałem w Lizbonie...

Niemal z urzędu zawsze wspieram te teoretycznie słabsze, lub pozostające latami w cieniu, drużyny. Bo rozkoszować się wyłącznie sukcesami najsilniejszych każdy głupi potrafi. Może dlatego przyjąłem z wielkim zadowoleniem sobotni rezultat, jako dowód, że nigdy nie wolno tracić wiary, nawet gdy rywal zza między zdobywa kolejne trofea, a ulubiona drużyna pałęta się gdzieś w niższych ligach. Tak było jeszcze przed kilkoma laty z Realem i Atletico. Teraz to równorzędni rywale, a nawet ten drugi za silny dla pierwszego.

Kiedyś miałem okazję porozmawiać z Gerdem Müllerem. Opowiadał jak na samym początku swojej kariery, jako zawodnik TSV Nördligen, dostał propozycję z dwóch monachijskich klubów. Bał się iść do zdecydowanie silniejszej wtedy „Sześćdziesiątki”, jak powszechnie nazywa się TSV 1860. Wybrał więc słabszy Bayern. Dokonał najważniejszej decyzji swego życia. Z Bayernem wspiął się na sam szczyt światowej piłki, stając jednym z najsłynniejszych napastników w historii.

Kolejny dowód, że w piłce pewne jest tylko to, że nic nie jest pewne. Sprawdźcie gdzie jest dziś „Sześćdziesiątka” i nigdy wiary nie traćcie!

▬ ▬ ● ▬