Przegrani zwycięzcy

Fot. Trafnie.eu

Liverpool pokonał 2:0 Tottenham Hotspur w finale Ligi Mistrzów w Madrycie. Zwieńczenie niezwykłego sezonu tych rozgrywek niezwykłe jednak nie było.

Grzechem pychy byłoby oczekiwanie równie wielkich emocji, jakimi mogliśmy się delektować w obu półfinałach. Półfinałach absolutnie niezwykłych, które pozostaną w pamięci na lata, czy raczej na zawsze. Bo pogoń Liverpoolu za Barceloną, jak Tottenhamu za Ajaksem w Amsterdamie (a wcześniej jeszcze wyeliminowanie Manchesteru City) przeszła do historii Ligi Mistrzów i pewnie prędko się w takiej dawce nie powtórzy.

Finał w Madrycie zapisał się w historii najwyżej statystycznie, będąc typowym meczem kończącym rozgrywki. Czyli takim, który trzeba wygrać bez względu na styl. I poza końcowymi minutami emocji nie było w nim za wiele.

Choć paradoksalnie zaczęły się już w dwudziestej piątej sekundzie. Zawodnik Liverpoolu Sadio Mane trafił w polu karnym w Moussę Sissoko. Piłka odbiła się od jego piersi i ręki. Był karny? Zdaniem sędziego był. Wykorzystał go Mohamed Salah. Gdyby karnego nie przyznano, jestem pewny, że byłoby tyle samo dyskusji i wątpliwości. Taki już urok nieostrej definicji przepisów. I nic się nie zmieni w tej kwestii, jak długo odbywać się będą mecze piłkarskie.

Potem emocji było już niewiele. Trochę więcej dopiero w samej końcówce meczu, gdy Liverpool zdobył drugą bramkę, a Tottenham próbował odrobić straty. Bezskutecznie jednak, w czym miał duży udział bramkarz Alisson Becker. Zrobienie z niego bohatera finału byłoby jednak przesadą. Wybronił wszystko co powinien, ale aż tak wielkiego zagrożenia piłkarze Tottenhamu nie stwarzali. Dlatego mecz rozegrany w Madrycie niekoniecznie będziemy pamiętać za kilka lat, bo za wiele w pamięci nie warto zachować.

Był zapowiadany głównie jako pojedynek dwóch „przegranych” menedżerów – trenerskiego geniusza, który (prawie) wszystkie finały przegrywał, z tym, który jeszcze niczego nie osiągnął. Jürgenowi Kloppowi, czyli temu pierwszemu wyliczano, że przegrał aż osiem z jedenastu decydujących o zdobyciu trofeów meczów (wliczając te o superpuchar, które finałami w najczystszej formie nie są). W tym dwa najważniejsze w Lidze Mistrzów w 2013 (z Borussią Dortmund) i 2018 (z Liverpoolem) roku.

Życzyłbym jednak każdemu, by miał równie fatalny dorobek i mógł się pochwalić tyloma udziałami w finałach różnych rozgrywek. Klopp spokojnie odpowiadał, że nie czuje się przegranym. Teraz już z niczego tłumaczyć się nie musi, bo zdobył wreszcie wymarzony Puchar Mistrzów. Po ubiegłorocznej porażce z Realem Madryt w Kijowie jasno deklarował, że jest to jego celem na kolejny sezon. I z podziwu godną konsekwencją cel osiągnął.

Mauricio Pochettino na pewno tak ambitnych planów nie miał. To ten, który ciągle niczego nie wygrał. Bo sobotniego finału też nie wygrał, choć już sam awans do niego był ogromnym zaskoczeniem i sukcesem. I też należy życzyć wszystkim menedżerom i trenerom, by w swojej karierze dane im było doświadczyć podobnej do niego przegranej serii.

Mecz w Madrycie wieńczył sezon europejskich pucharów totalnie zdominowany przez angielski futbol, który w komplecie obsadził oba finały – Ligi Europejskiej i Ligi Mistrzów. Choć były angielskie tyko z nazwy. W tym drugim w konfrontacji niemieckiego i argentyńskiego menedżera, karnego wywalczył Senegalczyk trafiając w rękę Francuza, bramki strzelali – Egipcjanin i Belg, a na bohatera wykreowany został Brazylijczyk...

▬ ▬ ● ▬