S-T-R-Z-E-L-A-N-I-N-A!

Fot. Trafnie.eu

Polska drużyna przeszła do historii Ligi Mistrzów. Nie jest to jednak powód do dumy. Przynajmniej moim zdaniem, bo zdania są krańcowo różne.

We wtorkowy wieczór Borussia pokonała w Dortmundzie Legię 8:4. To i tak postęp w porównaniu z pierwszym meczem w Warszawie, gdy zdemolowała mistrza Polski 6:0, o problemach na trybunach towarzyszących tamtej porażce nie wspominając.

Od zmiany formy rozgrywek Pucharu Mistrzów, czyli wprowadzenie fazy grupowej Ligi Mistrzów, w żadnym meczu nie padło wcześniej dwanaście bramek. To są fakty. Reszta jest już kwestią interpretacji, czyli subiektywnego spojrzenia na opisane wydarzenia.

Jedni pytają – kto ostatnio strzelił Borussii cztery gole na jej stadionie? To punkt widzenia kogoś z dalekiej piłkarskiej prowincji, jaką ciągle jest Polska, próbującego nawet w porażkach znaleźć powód do dumy. Inni zadają zgoła odmienne pytanie – jak można w jednym meczu stracić osiem bramek, nawet z tak silną drużyną? To ci, którym marzy się, by kiedyś przestać być ową piłkarską prowincją.

Oczywiście pomiędzy skrajnymi opiniami jest jeszcze mnóstwo pośrednich, próbujących jakoś racjonalnie zinterpretować wydarzenia w Dortmundzie. W tym także następująca - racjonalnie wytłumaczyć się ich nie da.

Jacek Magiera przyznał po meczu, że tak właśnie kazał swoim piłkarzom grać. Tak, czyli próbować normalnie grać w piłkę, zamiast wyłącznie wybijać ją po autach broniąc się w jedenastu na własnym polu karnym. Na pewno Legia nie tylko się broniła, skoro po dziesięciu minutach prowadziła 1:0. To były miłe złego początki, bo za chwilę w ciągu trzech minut straciła trzy bramki. Czyli zaczęła się największa strzelanina w historii Ligi Mistrzów.

Mój ulubiony ulubieniec Jan Tomaszewski stwierdził, że gdyby bramkarz Legii Radosław Cierzniak miał swój dzień, a z pewnością nie miał, mistrz Polski miałby nawet szanse na remis. Może rzeczywiście miałby, pod warunkiem, że po przerwie drużyny zamieniłyby się koszulkami.

Śmieszą mnie też dywagacje, że gdyby Prijović strzelił w pierwszej połowie trzecią bramkę dającą Legii remis, to kto wie, kto wie… Nie oszukujmy się, Borussia jest klubem z innej półki. Choć trener Thomas Tuchel zostawił na ławce kilku swoich asiorów, była i tak poza zasięgiem mistrzów Polski. Nawet jakby Prijović rzeczywiście zaliczył hat-tricka, rywale zaraz odpowiedzieliby kolejnymi golami. Zamiast niego trzy razy trafił do siatki Marco Reus, wracający po długiej przerwie spowodowanej kontuzją.

Właściwie na zasadzie kopiuj – wklej mógłbym powtórzyć, co napisałem przy okazji pierwszego meczu z Realem. W obu Legia straciła cztery bramki więcej od rywali. Trener Magiera stwierdził, że na pewno jego piłkarze sporo się w tym wtorkowym nauczyli. Z pewnością, choć to bolesna lekcja.

Pamiętam jednak pierwsze spotkanie w Warszawie z Borussią, którego nie bardzo dało się oglądać bez wstydu. Najlepiej, by już po kwadransie się skończyło. Teraz Legia przynajmniej jest drużyną. Nie poddaje się, po stracie gola, próbuje walczyć. Trudno jednak wymagać, by w ciągu dwóch miesięcy umiejętności zawodników poprawiły się na tyle, że mogłaby powalczyć z czołowymi drużynami Europy. To znaczy powalczyć zawsze może, ale efekt będzie, jak w Dortmundzie.

Czy lepszy strzelecki rekord Ligi Mistrzów, czy raczej porażka 0:2 lub 0:3, po zaparkowaniu nawet dwóch autobusów na własnym polu karnym? Każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

▬ ▬ ● ▬