Trudno winić tylko sędziego

Fot. Trafnie.eu

Legia pokonała w Gdańsku Lechię 3:1 w starciu na szczycie Ekstraklasy. Mam wrażenie, że mecz naprawdę się zaczął, dopiero gdy się zakończył.

A stało się tak dlatego, że już w drugiej minucie doszło do kontrowersyjnej sytuacji. Późnej była kolejna. W obu przypadkach sędzia Daniel Stefański mógł podyktować rzut karny dla Lechii (ewentualnie pokazać też czerwona kartkę za zagranie piłki ręką w polu karnym), ale nie podyktował.

Dyskusja w mediach na ten temat przybrała już trudne do wyobrażenia rozmiary. Przepis o zagraniu piłki ręką jest wybitnie nieostry, czyli zależy od interpretacji, więc wątpliwości będą zawsze. Nie przekonują mnie interpretacje zgodne z aktualnie obowiązującą wykładnią, a podparte przecież analizą VAR. Szczególnie przy pierwszej sytuacji z Arturem Jędrzejczykiem w głównej roli – piłka najpierw odbiła się od klatki piersiowej, a dopiero później od ręki. Jeśli dzieje się to tuż przed bramką, a piłka bezpośrednio do niej zmierza, powinien by rzut karny. Sędziowie jednak interpretują podobne zdarzenia inaczej...

Nonsensem byłoby jednak zrzucenie całej odpowiedzialności za porażkę Lechii na sędziego. Przecież po kontrowersyjnej sytuacji na samym początku meczu zdołała zdobyć bramkę i na przerwę schodziła prowadząc 1:0. Gdyby tylko potrafiła grać tak w drugiej połowie, nikt nie mówiłby dziś o sędziowaniu i (potencjalnych) rzutach karnych.

A po przerwie Lechia już praktycznie nie istniała. Trzy bramki strzelone przez Legię były naturalnym efektem jej ogromnej przewagi. Jeśli ktoś walczy o mistrzostwo, musi w meczu na własnym stadionie w decydującym momencie sezonu pokazać coś więcej.    

Czy można więc mówić o kryzysie Lechii? Trudno mieć pretensje do drużyny, że nie potrafiła grać lepiej, skoro już osiągnęła w tym sezonie wynik ponad stan. Tak uważałem jeszcze przed meczem z Legią i po jego zakończeniu zdanie nie zmieniłem.

W sobotę okazało się, że Lechia nie ma potencjału kadrowego, by w decydującym momencie rywalizować z Legią. Wcześniej jeszcze jakoś się udawało, dzięki optymalnemu wykorzystaniu możliwości drużyny, obronić uzyskane na początku meczów prowadzenie. Teraz już nie, co było widać boleśnie na tle zespołu oddychającego znacznie swobodniej po pogonieniu z klubu toksycznego trenera.      

Jeśli Piotr Stokowiec w drugiej połowie przy stanie 1:1, czyli w kluczowym momencie kluczowego meczu w sezonie, wpuszcza na boisko siedemnastoletniego Mateusza Żukowskiego, trudno uznać jego decyzję za akt odwagi, raczej bezradności. Nawet biorąc pod uwagę, że mowa o jednym z najzdolniejszych młodych polskich zawodników, trudno oczekiwać, by przeważył losy spotkania mającego istotny wpływ w walce o mistrzostwo.

Można chwalić Stokowca za odwagę we wprowadzaniu do drużyny młodych zawodników (poza Żukowskim choćby Tomasza Makowskiego czy Karola Filę), ale chyba wolałby mieć w kadrze jeszcze kilku bardziej doświadczonych zawodników potrzebnych w najtrudniejszych meczach. Zamiast tego ma jeszcze mniejszą możliwość manewru ze względu na kontuzje (Rafał Wolski czy Jakub Arak).

Dlatego nie warto na Lechię narzekać. Przyszedł czas urealnienia jej możliwości. Nadal ma szansę na mistrzostwo, choć już nie wszystko zależy tylko od jej dyspozycji w następnych meczach, ale także od ewentualnej słabości rywali. A trzeba pamiętać, że w czwartek zagra też w finale Pucharu Polski po raz pierwszy od trzydziestu sześciu lat!

Warto też pamiętać, że szansę na tytuł ma także Piast Gliwice. Wygrał kolejny mecz i do liderującej Legii traci cztery punkty. A w sobotę spotka się z nią w Warszawie. Może być nawet ciekawiej niż było  w ostatnią sobotę w Gdańsku.   

▬ ▬ ● ▬