Tu wszyscy powariowali

W subiektywnym podsumowaniu tygodnia, tym razem nawet... tygodni, o najważniejszym wydarzeniu piłkarskim na świecie, budzącym mnóstwo emocji.

Szkoda, że nie w Polsce, gdzie jest ledwie dostrzegane. Chodzi o mistrzostwa świata kobiet rozgrywane już od kilku tygodni po drugiej stronie globu, w Australii i Nowej Zelandii. Impreza właśnie dotarła do etapu półfinałów. Zagrają w nich Hiszpanki ze Szwedkami oraz Australijki z Angielkami. Szczególnie ten drugi mecz zapowiada się naprawdę ekscytująco.

Choć niewiarygodną wręcz ekscytację mistrzostwami, bijącymi przy okazji różne rekordy, daje się zauważyć już od pierwszego meczu. Gdy na inaugurację Nowa Zelandia wygrała z Norwegią 1:0, od razu pobity został rekord frekwencji na meczu piłkarskim w kraju współgospodarza imprezy – 42 137. Należy dodać, że ten krajowy rekord pań jest lepszy od rekordu panów.

Damsko – męskie porównania i odniesienia wydają się nieuniknione, więc posłużę się jeszcze jednym. W Australii sprzedano już dwa razy więcej koszulek żeńskiej reprezentacji niż męskiej! Kraj wręcz oszalał na punkcie „Matildas”, bo taki przydomek noszą zawodniczki reprezentacji, co zostało już nazwane „Matildas mania”, gdy po bezbramkowym remisie w ćwierćfinale pokonały po serii rzutów karnych Francję 7:6. Ich półfinałowe spotkanie z Angielkami, nazywanymi „Lwicami”, powinno być w obu krajach, bez najmniejszej przesady, sportowym wydarzeniem roku.

Obejrzałem w jednej z telewizji wypowiedź australijskiego kibica, który z podnieceniem stwierdził:

„To będzie nawet lepsze od The Ashes!”

W tłumaczeniu na polski „ashes” to – prochy, popioły. Niewtajemniczonym wyjaśnię, że tak nazywa się niewielki pucharek (tłumaczenie dlaczego akurat tak, jest trochę skomplikowane, więc może następnym razem…) wręczany drużynie za wygranie serii test-meczów krykieta rozgrywanych pomiędzy reprezentacjami Anglii i Australii, zapoczątkowaną jeszcze w XIX wieku! Ta rywalizacja jest dla miłośników wspomnianej dyscypliny wręcz świętością w obu krajach, więc dla jej mieszkańców samo porównanie meczu żeńskich mistrzostwa do The Ashes stanowi komplement najwyższej próby.

Gdy zadzwoniłem do kolegi, Polaka mieszkającego w Anglii od kilkunastu lat, potwierdził panujące szaleństwo na tym punkcie:

„Tu wszyscy powariowali. Z każdej strony słychać ciągle tylko – Lwice, Lwice, Lwice…”
Informacja o awansie do półfinału mistrzostw pojawiła się oczywiście na pierwszych stronach niedzielnych wydań angielskich gazet. „Sunday Express” zamieścił tytuł stanowiący ulubioną formę miejscowych mediów, czyli grę słów: „Goalden Girls!”. Pierwsza jego część stanowi kompilację dwóch: „goal” (bramka) i „golden” (złote), druga („girls”) oznacza dziewczyny.

Kolega zaczął mi opowiadać, jak podczas wcześniejszego meczu „Lwic” z Nigerią spotkał u bukmachera starszego pana:

„Wpadł cały zdyszany z pytaniem – „Jaki wynik”? Gdy dowiedział się, że wygrały na karne, nie krył zdenerwowania przebiegiem meczu, bo oczywiście postawił na „Lwice”. Przyznał: »Przeżyłem prawdziwy koszmar«”.

Anglicy wierzą, że „Lwice”/”Goalden Girls” wygrają w środowym półfinale z gospodyniami, czyli „Matildas”, i awansują do finału, by sięgnąć po kolejny tytuł, po zdobyciu w ubiegłym roku mistrzostwa Europy. Kolega jest bardziej sceptyczny:

„Z Nigerią powinny przegrać 0:3. Z Kolumbią w ćwierćfinale wygrały co prawda 2:1, ale też się strasznie męczyły. Mnie doprowadza do szału ta angielska pyszałkowatość. Dostrzegają tylko swoich. Trzeba się dobrze naszukać na dalszych stronach gazet, by znaleźć informację, kto zagra w drugim półfinale. Właśnie z tego powodu chciałbym, żeby „Lwice” przegrały. Australijki pewnie pokonają, bo one aż tak mocne nie są. Ale w finale stawiam na Szwedki!”

Ja na nikogo nie stawiam, za to nastawiam się na dwa ciekawe mecze półfinałowe i jeszcze ciekawszy finał w przyszłym tygodniu.

▬ ▬ ● ▬