2025-05-11
Winny z urzędu i mentalność lidera
W niedzielę odbyły się dwa mecze określane jako „El Clásico”. Jeden w wersji oryginalnej, drugi trochę naciąganej. Może nawet nie tylko trochę.
Zacznę od hiszpańskiego oryginału nazywanego w komentarzach „szalonym El Clásico”. W meczu La Liga FC Barcelona pokonała Real Madryt 4:3. Choć już po kwadransie przegrywała 0:2, by jeszcze przed przerwą prowadzić 4:2! Istny obłęd emocji, z pewnością skrajnych dla kibiców obu drużyn. Dla bezstronnych obserwatorów prawdziwa piłkarska uczta. W drugiej połowie padła tylko jedna bramka zdobyta przez Real, ustalająca wynik meczu. Zastanawiam się tylko kogo to… obchodzi? Po co o tym piszę?
Gdy gra Barcelona albo Real przyzwyczaiłem się do zwracania uwagi jedynie na to, kto sędziuje. Niestety oba kluby stały się jak sekty, którym należy się bezrefleksyjne oddanie. A przy takim podejściu nie ma mowy o zaakceptowaniu porażki w ważnych meczach. Skoro nie ma, trzeba znaleźć winnego, więc z reguły jest nim sędzia. Tak jak był w ostatnim meczu Ligi Mistrzów przegranym przez Barcelonę z Interem w Mediolanie. Tak jak był kilka tygodni wcześniej w finale Pucharu Króla przegranym przez Real z Barceloną.
No więc informuję, że niedzielny mecz prowadził Alejandro José Hernández Hernández. I teraz czekam na ewentualną wypowiedź o arbitrze autorstwa prezesa Realu albo jego trenera, ewentualnie piłkarzy madryckiego klubu. Czy za chwilę się nie okaże, że „okradł” ich z tytułu mistrzowskiego? Bo po tej porażce Real ma bardziej matematyczne niż praktyczne szanse na dogonienie Barcelony, czyli zniwelowanie siedmiu punktów straty w trzech meczach pozostających do końca sezonu La Liga.
Teraz o meczu nazywanym „polskim El Clásico”, czyli starciu Legii Warszawa z Lechem Poznań. Bywały takie, w których zapożyczenie nazwy wydawało się uzasadnione. Na pewno jednak nie tym razem. Emocji prawie żadnych, gra chwilami wręcz nudna, więc ten polski klasyk był tylko takim z nazwy. W meczu remisowym, bo tak go oceniałem biorąc pod uwagę boiskowe wydarzenia, zawsze sztuką jest wygrać.
Dokonał tego Lech dzięki jedynej bramce zdobytej po przerwie efektownym uderzeniem Irańczyka Aliego Gholizadeha. Jeśli ktoś bramki nie widział, nic straconego, bo może ją już jednak… widział. Była wręcz bliźniaczo podobna do tej zdobytej w ostatnim meczu Lecha z Puszczą Niepołomice. Podobno w piłce jedną z najważniejszych rzeczy jest powtarzalność. Jak widać na omawianym przykładzie Gholizadeh z pewnością posiadł ją w stopniu więcej niż zadowalającym. A jego trafienie dało Lechowi bezcenne zwycięstwo, dzięki któremu został liderem tabeli wyprzedzając Raków Częstochowa i znacząco przybliżając się do tytułu mistrzowskiego.
Choć bardziej od Irańczyka moją uwagę przykuł w tym meczu Antoni Kozubal. Kilka minut przed końcem zrugał Rasmusa Carstensena po akcji Legii, która na szczęście dla Lecha zakończyła się uderzeniem piłki ponad bramką. Widać miał pretensje do Duńczyka, że nie zachował się jak należy w grze obronnej, co mogło się źle skończyć, bo utratą zwycięstwa.
W ostatniej minucie Kozubal wcielił się w rolę grającego trenera. Gdy Bartosz Mrozek chciał z autu bramkowego rozgrywać od tyłu piłkę z obrońcą, podszedł do niego i pokazał wyraźnie, że ma ją wybijać daleko w pole. Pozostałym zawodnikom dał rękami znak, by przesunęli się bardziej do przodu, gdzie za chwilę powędruje piłka. Mrozek polecania posłuchał i zrobił tak, jak Kozubal mu kazał. Można się domyślić, że miało to na celu zminimalizowanie możliwości utraty piłki pod własną bramką w samej końcówce meczu.
Pomyślałem, że jak taki piłkarski dzieciak, który w sierpniu skończy dwadzieścia lat, już rządzi w drużynie, musi mieć mentalność lidera. To cecha, której brakuje wielu polskim zawodnikom, co boleśnie widać szczególnie, gdy wcześnie wyjeżdżają do zagranicznych klubów. A jeśli ten młodziak ją posiada, może rzeczywiście coś z niego wyrośnie?
▬ ▬ ● ▬