Budżet robiący różnicę i zatrucie pucharami

Fot. Trafnie.eu

Zakończyła się pierwsza runda sezonu zasadniczego Ekstraklasy. Choć do rozegrania jesienią jeszcze cztery wiosenne kolejki, można pokusić się o podsumowanie.

Nie wszystkie wnioski będą odkrywcze, ale na pewno godne zastanowienia. Choćby ten – pieniądze szczęścia nie dają, ale dobrze je mieć, szczególnie w piłce. Dlatego nie przez przypadek lideruje Legia, czyli klub z największym budżetem. Największym to mało powiedziane. Jeśli wierzyć informacjom pojawiającym się w mediach na początku sezonu - ponad dwa razy wyższy (110 mln zł) od następnego klubu na liście (Lech – 50 mln).

Co prawda Legia ma tylko punkt przewagi nad drugim Śląskiem, ale ma za to wielką przewagę psychologiczną nad resztą stawki. Bo część meczów wygrało pół Legii. Kilka takich oglądałem i muszę powiedzieć, że to był smutny widok. Rzucała się w oczy ogromna różnica potencjału walczących na boisku drużyn. Czyli różnica budżetów.

Trener Henning Berg ze względu na Ligę Europejską ciągle rotował składem, choć ostatnio nie przeginał już tak, jak na początku rundy jesiennej. Gdyby grał tym najsilniejszym, przewaga w tabeli byłaby dużo większa. Dlatego nie przywiązywałbym większej wagi do ostatniej porażki z Pogonią. Biorąc pod uwagę, że w końcówce sezonu Legii odpadną (bądźmy realistami) mecze w Lidze Europejskiej, szeroka kadra się przyda, by rozprawić się z rywalami w decydujących spotkaniach o mistrzostwo. Chyba, że zdarzy się coś nieprzywdzianego, czego w piłce nigdy nie można wykluczyć. Na razie jednak nic takiego nawet nie majaczy gdzieś na horyzoncie...

Wniosek kolejny – Ekstraklasa nie jest miejscem dla zbyt ambitnych trenerów, bo zawsze dostają po uszach. Jan Kocian, który awansował z Ruchem do Ligi Europejskiej, jest tego książkowym przykładem. Sam to już zauważył (za: przegladsportowy.pl):

"Na Słowacji mawiamy, że z g... nie da się ukręcić bicza, ale w Chorzowie właśnie tego dokonaliśmy. Nikt po nas nie oczekiwał takiego sukcesu, wszyscy naookoło się dziwili, gdy nam się to udało".

Zrozumiał też, że Ekstraklasa to idealne miejsce, by zostać ofiarą własnego sukcesu:

„Awansowaliśmy do pucharów, które złamały Ruchowi kark. W okresie przygotowawczym błędów nie popełniłem, wyniki wszystkich badań wychodziły zawodnikom dobrze. Ale problem w tym, że graliśmy praktycznie taką samą jedenastką cały poprzedni sezon, w nowych rozgrywkach było to samo. Mieliśmy za wąską kadrę”.

Wiadomo, że drużyna, która w jednym sezonie gra powyżej swoich potencjalnych możliwości, w następnym musi dołować. Nie ma siły, by tę tendencję odwrócić. Ale można zawsze znaleźć winnego, czyli twórcę jej niedawnych sukcesów. W Polsce trener zawsze płaci za to głową. Tej tendencji też nie udaje się odwrócić, choć wszyscy mają przy tej okazji oczy pełne łez. Tak było w poprzednim sezonie z Marcinem Broszem i Piastem Gliwice. Tak było w kolejnym z Kocianem i Ruchem. To się nazywa zatrucie pucharami przez ligowych średniaków.

I na koniec wniosek w sumie optymistyczny. Boisko brutalnie weryfikuje to, co piłkarscy agenci wyrabiają w klubach, do których się dorwali. Mariusz Piekarski tak w lipcu odpowiadał dziennikarzowi „Przeglądu Sportowego” na zarzut, że wciska do Gdańska swoich grajków:

„Jeśli mam zaufanie właścicieli Lechii, biorę w jakimś sensie udział w projekcie, to sądzi pan, że wcisnąłbym tym ludziom byle kogo? Przecież zrobiłbym z siebie idiotę.”

Niech każdy sprawdzi, jeśli ma ochotę, jaką rolę odegrali na jesieni piłkarze Piekarskiego w Lechii. Drużyna jest tuż nad strefą spadkową, choć marzyła o przepustce do Europy.

Na samym dnie tabeli Ekstraklasy Zawisza rządzony przez byłego agenta Radosława Osucha, a część piłkarzy sprowadził mu syn Kajetan, czynny agent. Pan właściciel, Osuch-senior, na razie poprawia sobie samopoczucie obrażając własnych zawodników. Zobaczymy jak długo...

▬ ▬ ● ▬