Kto zakpił z Sa Pinto?

Fot. Trafnie.eu

Z pojedynków weekendowej kolejki Ekstraklasy zapowiadanych jako najciekawsze, jeden się nie odbył. Na szczęście. W innych było sporo emocji.

W tym pierwszym, który się nie odbył, też było sporo emocji, choć nie związanych z teoretycznie głównymi bohaterami. Mam na myśli korespondencyjny pojedynek na słowa i argumenty trenera Ricardo Sa Pinto z piłkarzem Krzysztofem Mączyńskim. Ich drużyny spotkały się w sobotę w Warszawie.

Przyznam, że nie wykluczałem żadnej opcji. A nie wykluczałem dlatego, że dla mnie Portugalczyk jest osobą nieobliczalną, który musi mieć jakiegoś wroga i z nim bezwzględnie walczy. Ciekawy byłem jak ta walka, dosłownie i w przenośni, będzie wyglądała w meczu Legii ze Śląskiem.

Okazał się nudny, chwilami bardzo, a mnóstwo emocji dopiero w doliczonym czasie gry, związanych z analizą VAR (rzut karny?, czerwona kartka?). Drużyna Sa Pinto słaba, choć jak twierdzi jej trener cel osiągnęła, wygrywając 1:0. A wygrała tylko dlatego, że Śląsk był za słaby, by wykorzystać słabość rywala. Na dodatek piłkarze z Wrocławia sami strzelili sobie bramkę, prokurując bezmyślnego karnego. Sami są więc sobie winni, że nie wywieźli z Warszawy punktu, ale to już problem ich trenera, nie mój.

Równie nudno, NA SZCZĘŚCIE, było w pojedynku Sa Pinto – Mączyński. Trybuny zupełnie o tym drugim zapomniały. Nie słyszałem o jakichkolwiek incydentach przed czy po meczu. A w jego trakcie też nic istotnego się nie działo.  

Za to po końcowym gwizdku zwróciłem uwagę jak zachowywali się na murawie zawodnicy Legii, jeszcze niedawno przecież koledzy Mączyńskiego, gdy do nich podchodził. Właściwie wszyscy serdecznie się z nim wyściskali!!!

Dlaczego o tym wspominam? Bo swoim zachowaniem doszczętnie wykpili słowa trenera, grzmiącego tuż po wywiadzie piłkarza Śląska:

„On nie szanuje Legii, swoich kolegów, kibiców oraz sztabu. Zależy mu tylko na sobie”.

Wątpię jednak, by Sa Pinto ów fakt w ogóle zauważył, a tym bardziej mógł wyciągnąć jakiekolwiek wnioski. Nie wymagajmy zbyt wiele.

Zbyt wiele nie wymagałem też od drużyny Adama Nawałki, więc trudno udawać zaskoczenie jej kolejnymi wynikami. Były selekcjoner miał wystąpić w głównej roli w meczu swojego dawnego, zanim objął reprezentację, i obecnego klubu. Rola okazała się nawet nie drugoplanowa, ale najsmutniejsza z możliwych.

Górnik Zabrze zlał w Poznaniu jego Lecha 3:0. Nazywanie tej porażki upokorzeniem ma sens tylko wtedy, gdy ktoś wierzył w zapewnienia przed wiosenną rundą, że możliwa jest jeszcze walka poznańskiej drużyny o mistrzostwo Polski. Ja nie, więc kolejne porażki przyjmuję bez zbędnych emocji.

Nie będę teraz znęcał się nad byłym selekcjonerem, czyli kopał leżącego. Nie mam też zamiaru już go skreślać w Lechu, choć za jego reprezentacyjnej kariery nigdy nie piałem z zachwytu nad osiąganymi wynikami. Skreślić go nie mogą szefowie klubu, nawet gdyby mieli ochotę, biorąc pod uwagę kontrakt jaki zawarli, bo byłoby to dosyć kosztowne posunięcie.  

Lech powinien zacząć oswajać się z perspektywą kibicowania w przyszłym sezonie innym polskim drużynom startującym w europejskich pucharach. Zajmuje szóste miejsce i do Piasta na trzeciej pozycji, gwarantującej udział w eliminacjach do Ligi Europejskiej, traci już siedem punktów. Podobno wartość trenera poznaje się po tym, jak potrafi wyprowadzić drużynę z kryzysu. Chyba można jedynie pocieszyć Nawałkę, że gorzej już być nie może, więc musi być lepiej...   

I na koniec mecz zapowiadany jako prawdziwy szlagier. Derby Krakowa, w których pierwszy raz od lat obie drużyny prezentują zbliżony poziom. Albo inaczej – mecz prawie bankruta z prawie rewelacją drugiej części sezonu. Jak widać „prawie” robi istotną różnicę. Bowiem Wisła, zamiast oddawać na wiosnę punkty walkowerem po wycofaniu się z rozgrywek, zabrała je kolejnym rywalom.

Jej zwycięstwo 3:2 nad Cracovią, w obecności 28 235 widzów na trybunach, już dawno nie smakowało połowie Krakowa tak bardzo, jak bardzo boli drugą połowę. I pokazuje jak nieobliczalna jest piłka nożna. I dobrze, że jest, bo jest się czym pasjonować.

▬ ▬ ● ▬