Między kompromitacją i dramatem

Fot. M.Kostrzewa legia.com

Z czterech polskich klubów w europejskich pucharach zostały dwa. W tej fazie kwalifikacji to raczej norma. Niestety, bo przecież prawdziwa gra jeszcze się nie zaczęła.

Zacznę od Lecha. Protestuję, by jego odpadnięcie z Ligi Europejskiej nazywać kompromitacją. Poświeciłem temu tekst przed tygodniem, więc nie będę się powtarzał. Jeśli ktoś ma ochotę sprawdzić argumenty, niech przeczyta.

Już od dwóch tygodni ostrzegałem, by nie lekceważyć Islandczyków. Mała rewelacja Ligi Europejskiej, czyli drużyna Stjarnan Gardabaer, upolowała kolejnego rywala po wcześniejszym wyeliminowaniu walijskiego Bangor i szkockiego Motherwell. Szkoda, że z Polski, ale akurat taki trafił jej się na rozkładzie.

Wierzyłem w awans Lecha, choć głowy za to nie chciałem dać. I dobrze, bo bym ją stracił. Meczu nie widziałem, śledziłem go tylko na stronie UEFA. Z zamieszczonych tam informacji mogę wyciągnąć wnioski, że jego przebieg był łatwy do odgadnięcia. Ogromna przewaga Lecha, tylko brakowało bramki. Niestety brakowało już w kolejnym meczu, więc trudno mówić o przypadku czy braku szczęścia. Przede wszystkim brakowało umiejętności. Islandczykom też, by grać inaczej. Ale to akurat teraz mało ich obchodzi. Liczy się, że przeszli do następnej rundy.

Pewnie ktoś im zleje tyłek, bo pewnie nie zgrają już na swoim stadioniku Stjörnuvöllur ze sztuczną nawierzchnią. Ostatnia runda kwalifikacji jest traktowana poważniej przez UEFA, więc może przenieść mecz do Reykjaviku na jedyny na wyspie obiekt spełniający jej surowsze kryteria.

Teraz przyjemniejszy temat – awans Ruchu. Pamiętam komentarz sprzed tygodnia po jego bezbrakowym remisie, że „się nie popisał”. Uszczypliwość kompletnie bez sensu, bo zagrał jak potrafił z klubem z kraju zdecydowanie wyżej notowanego we wszystkich rankingach. Poza tym bezbramkowy remis dla gości w pierwszym meczu pucharowym to rezultat wyjątkowo złudny – najlepszy z najgorszych. Rewanż w Danii pokazał dlaczego. Bramka zdobyta przez Ruch na samym początku postawiła Esbjerg w wyjątkowo trudnej sytuacji.

Już wydawało się, że jednak sobie poradzili, bo strzelili dwie bramki. I wreszcie bajkowa końcówka w wykonaniu polskiej drużyny. Gol dający awans w ostatniej (piątej) minucie doliczonego czasu gry!!! Zdobył go Łukasz Surma.

Oglądałem strzelca w akcji przy dwóch straconych bramkach Ruchu w dwóch ostatnich ligowych kolejkach. Oba mecze akurat były wyjątkowe, bo Surma wyrównywał i ustanawiał nowy rekord wszech czasów występów w Ekstraklasie. Przy obu niestety zawinił (tak to widziałem), no to teraz odkupił winy z nawiązką. Brawo! I da Surmy, i dla Ruchu.

Jeszcze na koniec będzie o środowym meczu Legii. Chyba niektórzy stracili po nim kontakt z rzeczywistością. Michał Żyro mówi o „fantastycznej drużynie”. Ivica Vrdoljak twierdzi, że „poradzimy sobie z każdym”. Jakub Kosecki praktycznie to samo - „jesteśmy w stanie ograć każdego”...

Panowie, więcej pokory. Ta zawsze się przyda. Pamiętajcie, że przeszliście zaledwie szczebel eliminacji, który nikogo poważnie zajmującego się futbolem w Europie nie interesuje. UEFA nie zadała sobie nawet trudu, by pochylić się nad prawami telewizyjnymi z trzeciej rundy. Oddała je klubom, dlatego Celtic tak nawywijał, i dlatego nie można było w Polsce zobaczyć transmisji z rewanżowego meczu. Te prawdziwe dopiero przed wami.

PS: Mam nadzieję, że zamieszanie wokół Bartosza Bereszyńskiego okaże się wyłącznie burzą w szklance wody. Nie grał w trzech pucharowych meczach (wszedł w środę na boisko w 87 minucie), bo wisiał za czerwoną kartkę z ubiegłego sezonu, ale podobno nie zostało to odpowiednio zgłoszone do UEFA. Szkoci protestują. Jedyne co im zostało. Jeśli zamiast Legii w ostatniej rundzie kwalifikacji do Ligi Mistrzów miałby zagrać ten tragiczny Celtic, byłby prawdziwy dramat...

▬ ▬ ● ▬