Prawo Murphy’ego, oczywiście...

Fot. Cosmin Iftode, shutterstock.com

Lech zakończył w czwartek udział w Lidze Europejskiej meczem z Rangersami. Niestety było to smutne pożegnanie, choć za wielkich oczekiwań nie miałem.

Lech przegrał 0:2. Gdybym miał opisać ten mecz jednym słowem, bez namysłu wybieram - smutny. Może jednak lepiej opisać dwoma – bardzo smutny. Właściwie pod każdym względem. Zacznę od atrakcyjności widowiska, czy raczej jej braku. Dla niezaangażowanego emocjonalnie widza było ono bowiem wyjątkowo smutne, z liczbą sytuacji, które można policzyć na palcach jednej ręki. 

Za wiele się po tym meczu nie spodziewałem, żeby nie powiedzieć, że oczekiwań nie miałem wręcz żadnych. Od poniedziałku, czyli momentu, gdy na stronie internetowej szkockiego dziennika „Daily Record” znalazłem informację, że menedżer drużyny z Glasgow Steven Gerrard da w meczu z Lechem odpocząć kilku zawodnikom. A skoro trener gospodarzy Dariusz Żuraw też da, co było niemal pewne, jeśli dał w poprzedniej kolejce w starciu z Benfiką w Lizbonie, no to czego się spodziewać po takim spotkaniu?

Reasumując - na wszelki wypadek nie spodziewałem się niczego, więc trudno powiedzieć, bym po meczu mógł być rozczarowany. Nawet więc trudno opisać emocje, czy też ich brak. Może dlatego zdobędę się na refleksję następującą – musiało zadziałać prawo Murphy’ego! A brzmi ono – jeśli coś ma pójść źle, z pewnością pójdzie. I poszło.

Po kwadransie Lech powinien zdobyć bramkę. Działo się to po jedynej groźnej okazji jaką stworzył w całym meczu. Piłkę głową uderzał Ľubomír Šatka, niestety ponad poprzeczką. A po kolejnym kwadransie właściwie z niczego prowadzenie uzyskali goście. W teoretycznie zupełnie niegroźnej sytuacji piłkę niecelnie zagrał na swojej połowie Jakub Kamiński. Przechwycili ją Rangersi i bezwzględnie wykorzystali po strzale Cedrica Ittena. 

Po przerwie dołożyli drugą bramkę i znów jeśli coś miało pójść źle, to poszło. Bo bramka padła po strzale głową Connora Goldsona, po którym piłka odbiła się od poprzeczki, następnie słupka, a potem jeszcze od linii bramkowej, zanim dobił ją do siatki Ianis Hagi. Szczególne bolesne jest porównanie opisanej sytuacji z tą Šatki, którą miał przed przerwą.

Chce mi się śmiać, gdy słyszę i czytam po czwartkowym meczu, że przecież Benfica i Rangersi byli oczywiście poza zasięgiem Lecha! Popełniłem przed tygodniem rozprawkę o utracie pamięci, więc nie będę kolejny raz się nad tym pochylał.

Nie mam też zamiaru znęcać się nad piłkarzami Lecha, obwiniając ich za kolejną porażkę (piątą w sześciu meczach grupowych). Z całą pewnością grali, jak potrafili najlepiej. Niestety nawet rozgrywki Ligi Europejskiej, czyli drugiej kategorii w Europie, okazały się ponad ich możliwości.

No bo tylko tak można odebrać wystawianie w dwóch ostatnich meczach nie najsilniejszego składu, by oszczędzać go na mecze w polskiej lidze. Niestety Lech ma za słaby potencjał, by rezerwowi zawodnicy prezentowali zbliżony poziom do tych, wychodzących w podstawowym składzie. Czyli najpierw walka o wymarzone puchary, a potem w tych pucharach oszczędzanie zawodników na ligę, by znów wywalczyć miejsce w wymarzonych pucharach!!! Paranoja w najczystszej formie.

Takie są niestety realia polskiej ligi, czyli jednej z najbardziej przepłacanych w Europie. Czyż nie mam racji pisząc od lat „o przeklętych pucharach”? Gdyby nie one, moglibyśmy się bez żadnych ograniczeń rozkoszować rodzimą Ekstraklasą.

▬ ▬ ● ▬