Przeklęte minuty, nawet sekundy

W piątek w polskiej piłce miał się zdarzyć cud. Nawet dwa. Nie zdarzył się żaden, czym specjalnie zaskoczony nie jestem, bo w żaden nie wierzyłem, mimo że…

...oczywiście życzyłem dwóm polskim reprezentacjom, których sprawa dotyczyła, jak najlepiej. Obie walczyły o awans. Najpierw z samego rana (ze względu na różnicę czasu) ta do lat 17 na mistrzostwach świata w Indonezji. Potem ta dorosła w Warszawie.

W pierwszym przypadku, po dwóch wcześniejszych grupowych porażkach z Japonią i Senegalem, szanse na awans do dalszej fazy turnieju drużyny trenera Marcina Włodarskiego statystycy ocenili na 2 procent. To musiałby więc być cud chyba do sześcianu, w który nie wierzyłem, czego mam namacalne dowody.

Polska przegrała z Argentyną 0:4. Co ciekawe, początkowe pół godziny, aż do utraty pierwszej bramki, grała naprawdę przyzwoicie, fragmentami wręcz dominując rywali. Wszystko się posypało po utracie drugiej, po jedenastu sekundach po wznowieniu gry po przerwie!!! Mało tego, padła po wznowieniu tej gry przez Polaków. Zdążyli w tym czasie stracić piłkę na środku boiska i pozwolić Argentyńczykom zdobyć gola. Wszystko w j-e-d-e-n-a-ś-c-i-e sekund.

Gdy zabierałem się wieczorem do oglądania meczu reprezentacji seniorów z Czechami, też zacząłem z niepokojem liczyć sekundy, pamiętny marcowych wydarzeń w pierwszym spotkaniu z tym samym rywalem. Bo od razu zakotłowało się pod polską bramką. Na szczęście tym razem Czesi tylko jej zagrozili, a nie skończyło się utratą dwóch goli po niecałych trzech minutach, jak wcześniej w Pradze w niefortunnym debiucie w roli selekcjonera Portugalczyka Fernando Santosa. Niestety pewna niechlubna tradycja została zachowana…

Gra się dość szybko wyrównała, a potem nasi przejęli inicjatywę mając dość wyraźną przewagę, co zaowocowało bramką Jakuba Piotrowskiego po składnej akcji Roberta Lewandowskiego z Nicolą Zalewskim. Wydawało się, że cud awansu, do którego potrzebne było w piątek zwycięstwo, może się jednak ziścić, choć statystycznie dawano na to cztery procent szans. Doprecyzuję – tylko jedna ze składowych cudu, bo do tego by zająć drugie miejsce w grupie potrzebne było spełnienie jeszcze innych warunków w pozostałych meczach. Nie będę już dokładnie wyjaśniał jakich, szkoda czasu i energii.

Niestety polską drużynę znów dopadły przeklęte minuty. Upłynęły zaledwie cztery po przerwie, gdy straciła bramkę, która ustaliła końcowy wynik. Choć Polacy atakowali, choć w szóstej minucie doliczonego czasu gry na pole karne gości powędrował do wykonywanego rzutu rożnego nawet bramkarz Wojciech Szczęsny, choć groźnie strzelał głową po tym rzucie Jan Bednarek, żadna bramka już nie padła. A remis 1:1 oznaczał utratę jakichkolwiek szans na bezpośrednie wyjście z grupy. Pozostała jeszcze nadzieja na marcowe baraże związane ze ścieżką Ligi Narodów.

Gdyby polska reprezentacja nie traciła tak łatwo bramek na początkach meczów, czy ich drugich połów (także w Kiszyniowie z Mołdawią) pewnie by bezpośredni awans wywalczyła. Może więc w przygotowaniu do nich ważniejsze od zajęć taktycznych powinny być zajęcia z psychologiem związane z koncentracją?

Po piątkowym remisie z Czechami widać było, że jest to rywal zdecydowanie w zasięgu drużyny Michała Probierza, pozostali w „grupie śmiechu”, jak ją nazywano po losowaniu, zresztą też. I pewnie dlatego świadomość, że nie zakończyła w niej rywalizacji na jednym z dwóch pierwszych miejsc dających bezpośrednio awans, jest tak bolesna.

Tylko przypomnę, że przed rokiem, gdy poznawała grupowych rywali w eliminacjach, starałem się nieco schłodzić nastroje:

„Brakuje podziałki na skali optymizmu w komentarzach po losowaniu. Nie zauważyłem, by komukolwiek nawet przyszło do głowy rozważanie wersji, że reprezentacja Polski może awansu do finałów nie wywalczyć”!

Po bezgranicznym optymizmie w „grupie śmiechu” pozostał tylko kac...

▬ ▬ ● ▬