Bolesne porównanie

Fot. Trafnie.eu

Do polskiej ligi może po sześciu latach przerwy powrócić Paweł Wszołek. Jak to możliwe, jeśli zakończyło się letnie okno transferowe? Okazuje się, że możliwe.

Wszołek podobno negocjuje z Legią Warszawa i podobno negocjacje są na ostatniej prostej. Ale bazując na medialnych doniesieniach chce go też Lechia Gdańsk i Lech Poznań. Gdzie by nie zagrał, powinien zagrać w klubie, który ma ambicje odgrywać w lidze czołową rolę. A on z pewnością z szansami na odgrywanie w nim znaczącej roli.

Mowa o jedenastokrotnym reprezentancie Polski. Ale kiedy ostatni raz w reprezentacji zagrał? Próbowałem sobie przypomnieć, bez sprawdzania. Niestety bezskutecznie, więc musiało to być dawno. Pamiętam za to doskonale, że wyszedł w podstawowym składzie w meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata z Anglią w październiku 2012 roku.

Jego kariera wydawała się nabierać rozpędu. Tak jak on rozpędzał się z piłką na skrzydle. Przypominał mi sposobem gry i poruszaniem się po boisku, z zachowaniem wszelkim proporcji, Arjena Robbena.

W 2013 roku pożegnał się z Polonią Warszawa, którą Ireneusz Król wystawił do wiatru, skazując na degradację do piątej ligi zwanej czwartą. Początek we włoskiej Sampdorii Genua wydawał się obiecujący. Potem, jak w przypadku wielu polskich piłkarzy, było niestety już gorzej.

Poprzez Hellas Werona trafił do Londynu do drugoligowego Queens Park Rangers. I choć przez trzy sezony grywał w miarę regularnie w The Championship, klub nie miał ochoty go dalej zatrudniać i w lecie pozostał bez kontraktu. Dlatego teraz może jako wolny zawodnik podpisać nowy, choć okno transferowe zostało już zamknięte.

Mimo że dla Wszołka zabrakło miejsca w drugiej lidze angielskiej, w tej najwyższej w Polsce może za chwilę znów brylować. To niestety nie świadczy dobrze o tej ostatniej. Kariera Wszołka jest jedną z dziesiątków podobnych we współczesnej polskiej piłce. Po zagranicznym transferze mniej lub bardziej udany początek, a potem niestety zjazd... W jego przypadku i tak mniej drastyczny w porównaniu choćby z Jarosławem Jachem nie potrafiącym przekonać do siebie trenerów kolejno: angielskiego Crystal Palace, tureckiego Caykur Rize i mołdawskiego Sheriffa Tyraspol.

Ten, po półtorarocznej przerwie, zdążył już znów wystąpić w polskiej lidze. I nawet stać się gwiazdą meczu nowego klubu, Rakowa Częstochowa, dla którego w debiucie zdobył bramkę.

Poświęciłem mu kiedyś sporo uwagi, warto więc odnotować co ma do powiedzenia po powrocie do ojczyzny. Jach pochwalił się swoimi wrażeniami (za: dziennikzachodni.pl):

„Myślę, że zrobiłem znaczny postęp i chciałbym to pokazać w barwach Rakowa. Zdecydowanie poprawiłem swoją fizyczność. Gra w Anglii do tego z resztą zobowiązuje, chociaż nie tylko tam, bo podobnie jest w Turcji oraz Mołdawii. Dużo nad tym pracowałem i obecnie nie boję się wchodzić z rywalami w pojedynki fizyczne. Pod tym względem będę na pewno wyglądał dużo lepiej niż wtedy. Jestem też bardziej doświadczonym zawodnikiem, więc jestem spokojniejszy, gdy mam piłkę przy nodze. Mimo, że nie zrobiłem przez te 1,5 roku zachwycającej kariery za granicą, to według mnie znacząco poprawiłem swoje umiejętności”.

Niestety Jach nie wyjaśnił dlaczego, mimo „znacznego poprawienia swoich umiejętności”, nie zdecydował się go zatrudnić żaden klub w trzech wymienionych wcześniej krajach? Podzielił się za to bolesnym porównaniem:

„Nie ma zbyt dużej różnicy pomiędzy polską i mołdawską ligą. W porównaniu z turecką, niestety wypadamy słabiej”.

Dzięki Jachowi chyba łatwiej zrozumieć dlaczego polscy piłkarze po przejściach w zagranicznych ligach, po powrocie do ojczyzny stają się znaczącymi wzmocnieniami rodzimych klubów.

▬ ▬ ● ▬