Dobrze, że jesteś!

Fot. Trafnie.eu

Stadion Narodowy, od pewnego czasu noszący oficjalną nazwę PGE Narodowy, obchodzi dziesięciolecie istnienia. Zdążyłem go wyjątkowo dobrze poznać.

Dziesięć lat minęło. Nawet trochę więcej, bo bywałem na tym stadionie już wcześniej, podczas budowy. Wpadłem na taki pomysł, by z jednego miejsca na warszawskim moście Poniatowskiego robić zdjęcia co jakiś czas, by utrwalić jak rośnie. Teraz mam co oglądać.

Stadion, budowany jako jedna z aren finałów mistrzostw Europy w 2012 roku, został oddany do użytku z poślizgiem. Dlatego jego oficjalne otwarcie odbyło się w środku zimy, 29 stycznia 2012 roku, nie przy okazji żadnej sportowej imprezy, ale koncertu „Oto jestem!” Wzięło w nim udział kilka zespołów, między innymi "Lady Pank”, „T-Love” czy „Zakopower”.

Pamiętam, że był straszny mróz. Miałem szczęście, bo z akredytacją mogłem wejść pod samą scenę, gdzie pracowały wielkie dmuchawy. Wystawiłem do nich twarz, by się ogrzać. Gdy potem zobaczyłem ją w lustrze, byłem mocno przerażony widząc ciemno różową skórę. Na mrozie nie czułem jak gorące powietrze jest wydmuchiwane. Patrząc potem jaki to przyniosło efekt, zacząłem się bać, że doznałem poparzenia twarzy. Na szczęście do tego nie doszło…

Po tych nieco ekstremalnych doznaniach na inaugurację, kolejne wspomnienia związane z działalnością stadionu były już znacznie przyjemniejsze. Dość szybko stał się moim ulubionym obiektem. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Uważam, że to jeden z najlepszych stadionów, jeśli nie najlepszy, na jakich przyszło mi oglądać różne imprezy, a trochę ich w życiu zaliczyłem.

Jeśli chodzi o warunki do pracy, wręcz idealny. Centrum prasowe tak wielkie, że chyba nigdy się nie zapełni. Dlatego też nigdy nie było problemu ze znalezieniem miejsca, co nie jest niestety normą na wielu innych obiektach. Do tego zawsze uczciwie żywią i poją dziennikarzy, co też nie wszędzie jest normą. Gdyby jeszcze z centrum prasowego było bezpośrednie wyjście na trybuną prasową, jak na stadionie Wembley, wtedy ten warszawski byłby pod tym względem ideałem. Ale w życiu nie można mieć wszystkiego, więc do podróży windą, chyba ze cztery piętra, już się przyzwyczaiłem.

Stadion ma też ogromną zaletę jeśli chodzi o komunikację. Można się na niego dostać i z niego wydostać właściwie każdym środkiem lokomocji – samochodem, pociągiem, metrem, tramwajem i autobusem. Na upartego można też spacerkiem dojść z centrum miasta, od którego znajduje się dość blisko. Można się do niego dostać i potem wydostać z każdej strony. Pod tym względem nie znam stadionu położonego lepiej!

Dla porównania dam prosty przykład. Allianz Arena w Monachium teoretycznie powinna być wzorem pod tym względem. Stadion położony jest poza miastem, ale przechodzi pod nim linia metra, a okala go autostrada. I to stanowi pułapkę. Przed meczem wszyscy jadą w jedną stronę, po meczu w drugą. Przy wjeździe na autostradę trzeba swoje odstać. Tak samo przy wejściu do metra, bo oczywiście (prawie) wszyscy po imprezie chcą jechać do centrum miasta.

Przez dziesięć lat obejrzałem na stadionie w Warszawie prawie wszystkie mecze piłkarskie, które się na nim odbywały. I ten pierwszy, towarzyski Polska – Portugalia. I półfinał Euro 2012 Włochów z Niemcami, gdy Mario Balotelli prężył muskuły po strzelonej bramce. I finał Ligi Europy trzy lata później, kiedy Grzegorz Krychowiak szalał z radości po zdobytym golu dla Sevilli w wygranym meczu z ukraińskim Dnipro Dniepropetrowsk. I kilkadziesiąt meczów polskiej reprezentacji. 

Obejrzałem wszystkie finały Pucharu Polski, które w praktyce były nieoficjalnymi krajowymi mistrzostwami w odpalaniu rac. Obejrzałem też kilka żużlowych zawodów Grand Prix, inaugurację mistrzostw świata w siatkówce mężczyzn, mecz futbolu amerykańskiego czy lekkoatletyczny mityng poświęcony pamięci Kamili Skolimowskiej.

Dziesięciolecie działalności warszawskiego stadionu, parafrazując hasło związane z koncertem podczas jego otwarcia, mogę podsumować własnym – dobrze, że jesteś! I do zobaczenia na kolejnych imprezach.

▬ ▬ ● ▬

Galeria