Maszynki i wszystko (nie)jasne

Fot. Trafnie.eu

W Warszawie odbyły się wybory prezesa PZPN. Zanim się jeszcze dobrze nie zaczęły, już się skończyły. A choć się zakończyły, dopiero się zaczęły.

Jeśli po przeczytaniu wstępu ktoś myśli, że autor stracił kontakt z rzeczywistością, jest w błędzie. Tylko pozornie brakuje w tym wywodzie logiki. Albo inaczej – jest jej dokładnie tyle, ile w polskiej piłce.

Przypomnę, że o stołek prezesa PZPN walczyło dwóch kandydatów – starający się o reelekcję Zbigniew Boniek i biznesmen z branży budowlanej Józef Wojciechowski. Ten drugi jeszcze przed wyborami zapowiedział, że będzie się domagał tajności głosowania. Stosowany przez PZPN system tego nie gwarantuje. Odbywa się za pomocą urządzeń nazywanych potocznie maszynkami. Przypominają wielkością telefony komórkowe i umożliwiają oddawanie głosów poprzez naciskanie odpowiednich guzików.

Przedstawiciel firmy odpowiadającej za działanie owych maszynek zapewnił zebranych, że nie są numerowane, delegaci wybierali je losowo, więc gwarantują anonimowość głosowania. Zdzisław Kręcina, delegat Piasta Gliwice, zwrócił jednak uwagę, że o pełnej tajności nie może być mowy, skoro głosujący siedzą przy stolikach i jeden drugiemu zagląda przez ramię. Alternatywą miała być proponowana przez opozycję urna z kotarą i użycie papierowych kart.

Zarządzono więc głosowanie nad ewentualną tajnością głosowania, ale całkowicie jawne! Tego nie zdzierżył Wojciechowski i wyszedł z sali. Czyli zrobił to, co zapowiadał przed zjazdem. Niczym specjalnie mnie nie zaskoczył, bo pamiętam co wyczyniał za czasów prezesury w Polonii Warszawa. 

Zanim więc obrady na dobre się zaczęły, już było praktycznie pozamiatane. Powstał nawet problem, czy Wojciechowski dalej jest kandydatem na prezesa? Zdecydowano, że jest, ale ostatecznie dostał tylko 16 głosów, gdy Boniek 99.

Jeśli ktoś myśli, że poszło o drobiazg, czyli nieszczęsne maszynki, jest w błędzie. Wojciechowski przed zjazdem jednoznacznie sugerował, że delegaci byli zastraszani przez jego kontrkandydata. A mają sporo do stracenia, bo ich okręgowe związki i kluby są zależne od PZPN. Wychodził więc z założenia, że jeśli zapewni się im pełną anonimowość, nie muszą już tak chętnie popierać Bońka.

Radosław Majdan, najbliższy współpracownik Wojciechowskiego, przyznał w kuluarach, że 65 delegatów deklarowało wstępnie chęć oddania głosu na rywala Bońka. Ale zwracali uwagę na warunek konieczny – zapewnienie tajności głosowania.

Stary-nowy prezes po zwycięstwie wygłosił zdanie, które mnie nieco zmroziło. Postanowił przekazać „tym szesnastu” (którzy go nie poparli), że:

„Od jutra ja o tym nie pamiętam”.

Niczym łaskawy imperator darujący grzechy krnąbrnym poddanym. Przy okazji pochwalił się mnóstwem sukcesów za swojej pierwszej kadencji. W związku z tym warto zapytać – skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Dlaczego zjazd przypominał chwilami farsę? Dlaczego tuż przed nim padało aż tyle oskarżeń, całkiem poważnych (ciągle bez odpowiedzi), pod adresem miłościwie panującego? I dlaczego wybory, który się zakończyły, właściwie dopiero się rozpoczęły?

Wojciechowski zapowiedział dochodzenie racji w sądzie. Czeka też na odpowiedź z UEFA i FIFA dotyczącą zarzutów, że Boniek jako osoba związana z bukmacherką, nie ma prawa działać w piłce w jakiejkolwiek roli (przepisy obu federacji są w tym względzie wyjątkowo jednoznaczne!). Czyli wybory prezesa PZPN będą miały z pewnością ciąg dalszy, prawdopodobnie burzliwy.

A wszystko dzieje się na zakończenie czterolecia, w którym podobno wreszcie było normalnie. Normalnie w polskiej piłce to może dopiero będzie, ale obawiam się, że nieprędko.

▬ ▬ ● ▬